piątek, 24 czerwca 2011

Turkmenistan. Iran nie jest dziwny.



Nie wiem czy to ma być o Turkmenistanie, czy tylko o dwóch miastach, w których tu byłem. Bez wątpienia Aszhabad jest najdziwniejszym miastem i stolicą, jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Zastanawiam się czy w ogóle jest sens cokolwiek o nim pisać. W zasadzie zdjęcia powinny wystarczyć za komentarz, ale może parę słów. Już na granicy odczuwa się kompletną zmianę klimatu. Z przyjaznego, radosnego Iranu wchodzimy w świat na pierwszy rzut oka zimny, małomówny, gdzie władza jest święta i zawsze jest górą (a władza to mundur, no i etażowa w hotelu) i gdzie prawie wszyscy faceci wyglądają i zachowują się jak przysłowiowa turkmeńska mafia. Nie uśmiechają się, robią groźne miny, nie gadają bez potrzeby, noszą ciemne okulary, jeżdżą dużymi furami i mają tę specyficzną macho-nonszalancję. Sami mistrzowie świata. Myślisz tylko czy każdy z nich ma broń za pazuchą.

Aszhabad to miasto, które właściwie powstawało na nowo od lat 90-tych. A i dawniej nic specjalnego tu nie było, bo jeszcze w XIX w. była to tylko mała wioska, a na dodatek w 1948 r. zostało bardzo mocno zniszczone przez silne trzęsienie ziemi. Jest budowane w dosyć jednorodnym, ale niezwykle monumentalnym stylu, z wielkim rozmachem i w dużym tempie. Będąc tu nie da się uciec od skojarzeń z wielkimi miastami antycznymi, które powstawały jako świadectwa potęgi i chwały władców. Tu z każdego miejsca pozdrawia nas uśmiechnięty wladca kraju, prezydent i jednocześnie szef rządu, Gurbanguly Berdymukhamedov. To miasto urzędów państwowych, teatrów i muzeów oraz fontann, flag, pałaców, parków i pomników. I naprawdę nie wiadomo dla kogo i po co to wszystko. Żaden kraj ani miasto nie ma tylu urzędników aby zapełnić wszystkie tutejsze placówki. Teatry są nieczynne, muzea pozamykane. Na ulicach, w przejściach podziemnych, w parkach i przy fontannach pustki. Szum wody słychać wszędzie. Niektóre fontanny są gigantyczne. Żeby utrzymać trawę i zieleń w tym klimacie, potrzeba właściwie bez przerwy ją podlewać. I rzeczywiście prawie każdy trawnik, na który się wejdzie jest wilgotny. Jednak w tym mieście kompletnie nie czuje się życia. Szerokie, zamaszyste ulice, wielkie place, policjanci lub służby rządowe na każdym kroku. I wrażenie, że nie ma ludzi. Nie ma też określonego centrum miasta. Tutaj, podobnie jak w Turkmenabacie, gdy pytasz o centrum, pytają – gdzie konkretnie, a po chwili tłumaczą, że u nich centrum to prawie całe miasto. Odrobinę miejskiej atmosfery, czyli ruchu, gwaru, ludzi, spraw do załatwienia można znaleźć tylko przy bazarach, które są po prostu typowymi targowiskami. To są jednak właśnie centra tych miast. Tu kupimy i załatwimy wszystko (w środku bazaru zwykle znajdują się warzywa i owoce, dookoła pozostałe towary. Na bazarach są także drobne knajpy i kantory. Ze stanowisk z muzyką nawala najczęściej lokalne, rosyjskie lub tureckie tiechno. Tu także są budki ze świeżym kwasem (robionym na bazie lodowatej wody źródlanej). Z tej samej wody można zamówić tu także kolę, fantę i napoje innych smaków zrobione na miejscu z zagęszczonego soku. Można wypić od razu w szklance lub kuflu, jak robi większość osób wypijając lodowaty napój na szybko, na stojaka. Można też przyjść ze swoją butelką i ją napełnić. W pobliżu bazarów są też banki i urzędy pocztowe (głównie korzysta się na nich z faksów lub telefonów, jest także internet, z którego można skorzystać tylko za okazaniem paszportu).
 



  Co jeszcze po krótce. Ludzie zadowoleni, żyje im się dobrze, chociaż ja mam wątpliwości czy oni mają pojęcie jak się żyje gdzie indziej. W Turkmanabacie, który jest już kompletnie bezcharakternym zlepkiem ulic i bloków, pytano mnie z duma jak mi się podoba miasto, a ja naprawdę nie wiedziałem co odpowiadać. Tak jak Aszhabad ma w sobie jeszcze coś fascynującego, tak z Turkmenabatu chce się uciekać po pierwszej godzinie w nim spędzonej. Więc trudno powiedzieć czy to nieświadomość, poprawność polityczna, czy rzeczywiście jest tak dobrze. Ludziom przyzwyczajonym do opiekunczosci ZSRR oczywiscie podoba sie z pewnoscia fakt, ze praktycznie wszystko jest tu za darmo – 150 litrow bezyny miesiecznie, woda, gaz, czynsze za mieszkania smiesznie niskie, etc. To kraj bogaty w surowce naturalne (gaz, ropa, bawełna) i skąpo zaludniony (5 mln mieszkańców) więc i skojarzenia z potęgami naftowymi jak Arabia Saudyjska, Kuwejt czy Bahrain nie są przypadkowe.

Poza tym kobiety przepiękne. Nie mogę się oprzeć, chociaż słówko. Serbki, i oczywiście Polki, mają poważną konkurencję. Turkmenki ubierają się w długie, bardzo kolorowe, zwiewne szaty, które jednak są zwykle dopasowane do ich bardzo kobiecych kształtów. Są bardzo zadbane. Wspaniale się poruszają, pięknie ubierają. Robią wrażenie mocnej mieszanki. Dostojność i delikatność ruchów kobiet z dalekiego wschodu. Duma, buńczuczność i dzikość potomków Chyngis-Chana. Odrobina swawoli i zwariowania to pozostałość po Związku Radzieckim. Zasady są proste. Jak ma chustkę na głowie to mężatka, jak nie ma, to do wzięcia. A jak ubrana po europejsku, to Ruska.




 
Etazowa.

Słowo jeszcze o mundurowych. Roi się od nich tutaj. Przede wszystkim wokół budynków rządowych. A tu same takie właściwie. Koło pałacu prezydenckiego nie można nawet przejść po chodniku, przeganiają na druga stronę ulicy. Nie można też robić zdjęć. Przed najważniejszymi ministerstwami cały odcinek drogi zamknięty (a pasy podświetlane w jezdni na tym odcinku są). Przy każdym rondzie i skrzyżowaniu policja. Główne zadanie to przeganianie jak ktoś się zatrzyma samochodem. A czasem trzeba, bo nigdzie na chodnikach nie ma miejsc parkingowych. W ciągu jednego dnia zaczepiło mnie sześciu różnych mundurowych. Jeden chciał chyba dać mandat za przechodzenie przez jezdnię nie po przejściu. Sęk w tym, że przechodziłem z ronda, na którym był park z ławkami, ale nie było żadnego przejścia na to rondo, ani pasów, ani podziemnego, więc nie dało się inaczej. Znamy to uczucie z naszych klasycznych komedii. Ale udało się uniknąć kary udając, że nic nie rozumiem. Kilku podpytywało coś o pieniądze. Nie wiem do końca co chcieli, czy chodziło o łapówkę czy o wymianę waluty, co by mnie też nie zdziwiło, bo tutaj każdy chodzi z workiem pieniędzy na wymianę. Trzech stojących przy urzędach pytało o godzinę. Zegarków pewnie nie mogą nosić i się w tym upale trochę niecierpliwią. Chyba wszystko mundurowi mogą załatwić poza kolejnością. Zarówno na dworcu, na lotnisku, jak i po kebaba mundurowi podchodzą bez kolejki, wcinając się bezpardonowo w trakcie załatwiania innego interesanta. Sprzedawca natychmiast obsługuje mundurowego, niezwykle uprzejmie, nierzadko z jakimś bonusem.

I wygląda na to, że nie opuszczają mnie szczęśliwe zbiegi okoliczności. Otóż tranzytowa wiza turkmeńska jest udzielana tylko na 5 dni. Jak się przekroczy te 5 dni, to mogą naprawdę być kłopoty. W Turkmenistanie nie miałem ambicji na wielkie zwiedzanie. Bardzo chciałem zobaczyć Aszhabad. Kawałek kraju chciałem też zobaczyć z pociągu. I tyle. Już pierwszego dnia poszedłem na dworzec, aby zawczasu kupić bilet do Taszkientu. Na dworcu dość ostra walka w kolejce. Wreszcie okazuje się, że zagranicę w ogóle nie można kupić biletów. No dobrze, to może Turkmenabat. Są dwa pociągi dziennie, ale można kupić bilet tylko w dniu wyjazdu. Na wszelki wypadek postanawiam wyjechać 18 czerwca. Granicę musze przekroczyć dokładnie 20 czerwca, bo w tym dniu kończy się wiza Turkmeńska, a zaczyna Uzbecka. Nie mam niestety żadnej rezerwy. Zatem 18 z samego rana lecę na dworzec. I się okazuje, że biletów nie ma. I pani coś mówi, że za 5 dni dopiero. Jakoś trudno w to wszystko uwierzyć, ale sprawdzam w kolejnym okienku i też, że nie da rady. No to co, kolejną opcją jest samolot. Jadę na lotnisko. Po Aszhabadzie na szczęście bardzo prosto i tanio jeździ się autobusami. Płaci się przy wysiadaniu - albo wrzucając 20 tenne (grosze) do kartonu lub kubła przy kierowcy albo pokazując kartę do wstecznego lusterka kierowcy. To chyba niezbyt szczelny system, ale w sumie wszyscy płaca albo pokazują. Na lotnisku znowu ciężko dojść co i jak. W kasach zagranicznych nie mają lotów do sąsiedniego Taszkientu. Pani pokazuje na linie Uzbeckie. Ich biuro, mimo, że zgodnie z rozkładem powinno być otwarte, jest oczywiście zamknięte. Po drodze podchodzę do jakiegoś okienka podpytać o Uzbeków. Pani na szczęście bardzo miła. Szeroko się uśmiecha i jakoś po rosyjsku moim łamańcem się dogadujemy. Daje mi numery telefonów. Idę na pocztę. Żaden z telefonów nie odpowiada. Co robić. Lecę do kasy krajowej. Może uda się Turkmenabat. Tu nie wiadomo zupełnie co się dzieje. Część ludzi stoi w kolejce, część podchodzi z boku, inni walą bocznymi okienkami. W końcu udaje się dogadać z kolejkowiczami. Część z nich liczy, że się zwolnią miejsca w samolocie na dziś. Na jutro nie ma miejsc. Na 20 czerwca są, ale nie można kupić na lotnisku. Trzeba kupić w ‘Agenctwie’ w centrum. Lecę znowu do mojej pani żeby mi wytłumaczyła gdzie to. Zapisuje mi na kartce. Jadę do agenctwa. Tu w miarę bez kłopotów udaje się dostać bilet. W cenie dla innostrańców, czyli średnio 3 razy drożej niż dla swoich. Ale to i tak jest tanio, bo lokalne linie lotnicze są tu dotowane. Niestety to oznacza, że spędzę kolejne 2 dni w Aszhabadzie, gdzie już wszystko widziałem, a podły hotel też w cenie dla innostrańców – 25$. No i do Turkmenabadu dotrę ostatniego dnia ważności wizy. Mało czasu będzie. Wszystko razem słabo mi się kalkuluje, ale nie ma wyjścia. Na spokojnie idę sobie na pocztę do internetu. Potem zaglądam na pobliski „Ruski Bazar”. Pan tu robi dobre kebaby. W kolejce po kebaba ktoś mnie zagaduje. Nieprawdopodobn zbiego okolicznosci. To znowu moja pani z lotniska. Zaprasza do swojego stolika. Jest ze swoim kilkuletnim synem Selimem i bratową. Podpytuje czy mi się udało załatwić. No niby tak, ale szkoda tego pociągu. Pani bierze sprawy w swoje ręce (później się okazało, że pani to rocznik ’88, w całym zamieszaniu nawet się sobie nie przedstawiliśmy). Najpierw idziemy do Agenctwa. Pani wciska z powrotem mój bilet na samolot. Coś tam zagaduje. Oddają kasę. Potem lecimy na dworzec. Bratowa się trochę chyba dziwi, ale nie dyskutuje. Selim marudzi, ale biorę go na barana. Na dworcu w kasach najpierw pani kilka minut negocjuje. Mówi, że rzeczywiście nie ma biletów. Kasjerka jeszcze idzie sprawdzić na zaplecze. Nie ma. Moja pani próbuje ostatniej szansy. Podchodzi do mundurowego. Coś tam, że innostraniec. Coś negocjuje. Mundurowy podchodzi:
- Katoryj pojezd, pierwyj ili drugij?
- Pierwyj.
- Możet być triecij kuszet (czy jakoś tak, chodzi o górne łóżko)?
- Da.
- Pietnatcat manat, charaszo (to dwa razy więcej niż normalnie kosztuje bilet, ale to raptem ok. 15 pln)?
- Charaszo.
- Nu, dawaj passport.
Za minutę wraca z biletem. Bez żadnego zażenowania bierze kasę na środku dworca. I jeszcze mówi, że jakby cokolwiek było nie tak, to do niego od razu uderzac. O 17 siedzialem juz w pociagu do Tukmenabatu z zapartym tchem patrzac na widok gor na pograniczu z Iranem.

Selim z mama i jej bratowa.






Klimatyzowane przystanki.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz