poniedziałek, 6 czerwca 2011

01-02.06.2011 Teheran

Ok. 5 rano lokalnego czasu ląduję w Teheranie. Zejście do lądowania o wschodzie słońca i widok czarnej chmury smogu nad miastem dokładnie w połowie ekranu był obłędny. Jakby ktoś zrobił fotomontaż do filmu si-fi w komputerze.
Pierwsza wtopa wyłazi już na lotnisku – bankomaty nie obsługują żadnych międzynarodowych kart. Mam oczywiście gotówkę, ale miała być na czarną godzinę. Pierwsza godzina a już czarna.

30 km z lotniska do miasta to klasyczne surowe, zakurzone krajobrazy, majaczące góry i słońce w zupełnie innym, bladym, jasnożółtym kolorze. Im dalej w miasto tym bardziej czuć mocny zapach spalin. Poziom co2 musi tu być nieziemsko ziemski. Do miasta wjeżdżamy ok. 7 rano. Jeszcze pusto na chodnikach, ale ulice już tętnią.
Architektura Teheranu dość nijaka i przypadkowa. Wrażenie robią szerokie drogi i liczne estakady. Drogi na Euro powinni nam budować Irańczycy a nie Chińczycy. Jazda podobna jak w krajach arabskich, ale mniej słychać klaksony.

Wysiadam przy placu Imama Khomeini. Łażę po tanich obskurnych hotelach. Łazienka w pokoju, to w tej klasie cenowej zbytek. A i tak jest drożej niż się spodziewałem. Jednak większym problemem okazuje się pora. W pierwszym hotelu nie ma nikogo z obsługi. W drugim pan nie daje się obudzić. Macha ręką żeby dać mu spokój. W kolejnym pan również śpi. Obudzony moim stukaniem w szybę, pogroził wręcz palcem. Chyba naruszam tutejsze zasady dobrego wychowania. Zaczynam się denerwować bo na polski czas jest przed 5 rano, niewiele spałem, a pokonuje kolejne kilometry z plecakiem. W końcu udaje się znaleźć coś optymalnego. Śniadanie, prysznic i w miasto.
 



Po pierwszym kontakcie z Iranem zawiodły mnie dwie rzeczy:
1. Nie widzę tej słynnej gościnności.
2. Teheran jest dość nijaki, szary i bardzo zanieczyszczony.

Pierwsza wątpliwość znika gdy podsumowuje pierwszy dzień. Irańczycy gdy tylko zobaczą, że czegoś szukasz, masz problem, czujesz się niepewnie, podchodzą i oferują pomoc. W przeciwieństwie do tego, co niestety częste w innych krajach muzułmańskich, nie oczekują nic w zamian. Robią wrażenie jakby bardzo zależało im na pozytywnej opinii o ich kraju. Taki prawdziwy pozytywny patriotyzm.

I tak gdy szukałem ambasady turkmeńskiej podeszło dwóch chłopaków. Najpierw poprowadzili mnie przez dobry kawał miasta (w przeciwnym kierunku niż ten, w którym oni zmierzali), potem wsadzili mnie do taksówki i za nią zapłacili.

Niestety ambasady nie było pod adresem, który widniał w internecie. Gdy zapytałem kolejnego chłopaka czy nie wie gdzie to może być zaprosił mnie do biura (nie mówił po angielsku) gdzie jeden z panów natychmiast złapał za słuchawkę i zaczął dzwonić. Po chwili miałem już aktualny adres do ambasady, tyle że tego dnia nie była ona już czynna. To jeszcze nie koniec. Panowie zaproponowali, że mnie gdzieś podrzucą. Chwila rozmowy w samochodzie i Mehdi zaprasza na impreze domową.

Kiedy po południu usiadłem w jednym z nielicznych teherańskich parków podszedł do mnie Irańczyk w średnim wieku. Zaprosiłem aby się dosiadł. Trochę słabo radził sobie z angielskim, ale natychmiast zapytał czy może jakoś pomóc. Zapytałem tylko czy można jakoś autobusem dostać się nad Morze Kaspijskie. To niewinne pytanie, na które spodziewałem się prostej odpowiedzi uruchomiło całą akcję pomocową. Ponieważ Kazmiy sam się chyba nie orientował albo nie umiał wytłumaczyć po angielsku, zaczął wydzwaniać. Po chwili rozmawiałem z jego córką Elham, która na wstępie powitała mnie serdecznie w Iranie i zapytała jak może pomóc. Cała sytuacja robiła się dla mnie w sumie coraz bardziej krępująca, bo możliwość pomocy przez telefon jest jednak ograniczona, ale dowiedziałem się na który dworzec powinienem się udać. Kazmiy wykonywał kolejne telefony. Moim kolejnym rozmówcą był jego syn, który mieszka w Malezji. Nieco zdezorientiowany, bo dzięki różnicy czasu został zerwany z łóżka, zapytał czy może mi jakoś pomóc. Hm, z Malezji?? Na koniec Kazmiy zaprosił mnie do swojego domu na obiad. Nie ukrywam, że bardzo chciałbym czego takiego przeżyć. Mówi się , że to tutaj najlepsza okazja żeby spróbować najlepszej irańskiej kuchni. Pamiętam jednak, że w przewodniku było napisane, że zanim przyjmie się taką propozycję wypada najpierw dwa razy odmówić. Po krótkiej wewnętrznej walce odmówiłem. Może zrobiłem to zbyt stanowczo i zaraz pożałowałem, ale Kazmiy nie nalegał.



I na koniec wieczorem szukałem miejsca z dostępem do internetu wifi. O to tutaj nie tak łatwo. Zapytałem w jednej z kafejek. Pan nic nie rozumiał. Po chwili podeszła młoda dziewczyna, ubrana dość ortodoksyjnie ja na młody wiek, cała w czerni, ale z odsłoniętą twarzą. Zapytał czy może jakoś pomóc. Takie sytuacje tu w Iranie powodują lekką niezręczność. Nie chciałbym być posądzony o złe zamiary.. Dziewczyna jednak nie znała żadnego miejsca z internetem. Podziękowałem ładnie i wyszedłem. Za chwile dobiegła do mnie na schodach do metra. Jej koleżanka zna jedno miejsce.

Nigdy w życiu w ciągu jednego dnia nie spotkałem tylu bezinteresownie pomocnych osób. I myślę, że nigdzie poza Iranem nie byłoby to możliwe. Trochę się o tym rozpisałem, ale warto o tym wiedzieć, bo potoczna, zupełnie niezasłużona opinia o Iranie jest taka, że tu niebezpiecznie i w ogóle dzikusy arabusy. A no zdecydowanie nie. A opinia taka najwyraźniej panuje nie tylko w Polsce, bo przez cały dzień spędzony w Teheranie nie spotkałem tu ani jednego turysty.

No i jeszcze ciekawostka nt. transportu w mieście. Wrodzona przedsiębiorczość wytworzyła tu na bardzo szeroką skalę system wzajemnych podwózek. Wszyscy podwożą wszystkich. Do taksówek co chwila dosiadają kolejni pasażerowie. Prywatne auta też nierzadko kogoś zabierają. Również wszechobecni motorowerzyści i motocykliści chętnie zabierają przypadkowych pasażerów. Wygląda to tak jakby znajomy podrzucał znajomego. Różnica polega tylko na tym, że na koniec następuje rozliczenie. Dzięki temu w każdym aucie siedzą po trzy, cztery osoby. A bus pasów nie ma, albo się nie przestrzega. Czasem służą do jazdy pod prąd.

Drugi dzień w Teheranie. Mam adres ambasady Turkmenistanu. Sprawdziłem w internecie. Łatwo dotrzeć, niedaleko stacji metra. Po wyjściu z metra pytam o drogę. Nikt nie wie. Nauczony doświadczeniem łapię taksówkę. Pokazuję adres taksówkarzowi. Oczywiście zaprasza do środka. Po chwili okazuje się, że nie ma pojęcia gdzie to jest. Pyta kolejnych wsiadających osób. W końcu pokazuje coś jakby, że daleko. Mamrocze cały czas pod nosem Farmanijeh Vatanpoor. Jedziemy długo. Trochę się niepokoję czy aby w dobrym kierunku, tym bardziej, że robi się późno. Jest 10, a ambasada przyjmuje tylko w godz. 9-11. Nie mam innego wyjścia. Taksówkarz co jakiś czas pyta o drogę. W końcu dojeżdżamy. W ambasadzie jedno małe okienko w ścianie i kolejka ludzi. Boje się, że nie zdążę. A od jutra ambasada nieczynna przez kilka dni. W końcu dopycham się do przodu i proszę o formularz wizowy. Okazuje się, że potrzebuje kopię paszportu i wizy uzbeckiej. Kłopot. Za chwile zamkną. Irańczycy jednak jak zwykle pomocni. Jeden z kolejkowiczów bierze ode mnie paszport, wsiada na motorower i po kilku minutach jest z powrotem. Pan w okienku bierze kopie i mówi – finish. Nie wypełniałem nawet żadnego wniosku. To ma wystarczyć abym za 2 tygodnie mógł odebrać turkmeńską wizę tranzytową w Mashhadzie. Się okaże.




Tymczasem czekam pod ambasadą na Maniego. Kontakt dostełem od Michała, który poznał Maniego w Nepalu. Mani przyjeżdża ze swoją żona Mariam i kolegą Kashedem. Dzięki nim spędzę jeden z tych magicznych dni, które się pamięta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz