środa, 8 czerwca 2011

Zamienniki

W zamian za odpuszczenie Kurdystanu Mani polecił mi wschodnią część wybrzeża Morza Kaspijskiego. Tę okolicę zamieszkuje mniejszość Turkmeńska. Ponieważ jednak nadal trwa tu długi weekend z okazji rocznicy śmierci Khomeiniego, nie chciałem zbyt wcześnie dojechać w nadmorskie okolice. Mani sugerował Shahrud i m.in. jego Cloud Jungle. No to poleciałem na dworzec, poprosiłem o bilet, zawołali kogoś kto zna angielski, wziął paszport, wrócił z paszportem, biletem i jeszcze paroma drobnymi banknotami w środku. A ode mnie nie chciał pieniędzy. Nie bardzo wiem o co chodziło. Czy już tak opłakany jest mój stan?

W pociągu dziennym takie średnie warunki. Jak u nas jeszcze z 15 lat temu. Nocne są przyjemniejsze. Co prawda w przedziale 6 panów, a buty zdjęte do spania… Ale okno otwarte więc da się wytrzymać. Czysta pościel, no i ten klimat ‘slipingu’ do Zakopanego z Babcią jak miałem 7 lat. Dlatego ja pociągi uwielbiam. Szczególnie w nocy, jak się stanie przy otwartym oknie, już nie ma takiego upału, no to rzeczywiście wieje wolnością.

Ale wracamy do dziennego. Do przedziału najpierw tarabani się jakiś facet z brudnymi skrzynkami pełnymi klamotów.
- English?
- Yes.
- Ok. I will speak to you in a few minutes.
I dziarsko przerzuca mój duży plecak na inną półkę. Wrzuca swoje skrzynki. Mój mały plecak bierze z podłogi i wrzuca na skrzynki.
- Ok. I am English teacher. Where do you come from?
- Lahestan (to podstawowe słowo tutaj oznacza Polskę, Poland mało kto rozumie, swoją drogą to ciekawe, bo przecież pamiętamy nawet z Sienkiewicza staropolskie określenie Polaków - Lachy).

Oczywiście okazuje się, że mimo, że teacher, to wiele więcej nie umie powiedzieć, ale i tak jest miło.

Potem dosiada się rodzina z małym dzieckiem i za chwilę jeszcze kobieta z kilkuletnim nygusem. Po paru minutach chłopak wyciąga chipsy (smak octowy) i natychmiast wszystkich częstuje. To kolejny miły zwyczaj Irańczyków. Bez względu na to co spożywają, zawsze zaproponują wszystkim wokół. I jak widać jest to dla nich naturalne od dziecka. Po kilku smoltokach z podróżnymi pojawia się niepokojąca oznaka – nikt nie rozumie po co jadę do Shahrud.

Mała, nijaka dziura, z bardzo ładnym za to parkiem, pełnym irańskich turystów, z których wielu urządza tu sobie kemping. Irańscy letnicy do nocy bawią się razem z dziećmi na placach zabaw, grają w różne gry i piknikują.
Pole namiotowe. Na ruchliwym rondzie.
Pokój, jaki tu znajduję, hm, no nie mam wyjścia, nie chce mi się już dłużej szukać. Voila. Noclegi są tu stosunkowo najdroższe. To cudo kosztowało 15$ za noc. Ale w prywatnie u ludzi można znaleźć za 3-5$, tyle, że to nie jest tutaj popularne, więc niełatwo trafić.
Lux kabina.
Z samego rana ugaduję się w innym hotelu na śniadanie i że załatwią mi za rozsądna cenę taksówkę, która zawiezie mnie do Cloud Jungle. Inaczej nie da się tam dojechać. Chmury najlepiej oglądać rano albo wieczorem, więc zależy mi na czasie. Jestem gotowy o 7.00. Najpierw pan z hotelu się spóźnia, potem trafia się przeuroczy kierowca:
Zatrzymuje się w sklepie.
Zatrzymuje się na stacji po benzynę.
Zatrzymuje się na kolejnej stacji po gaz (kolejka ze 30 samochodów).
W 1/3 drogi kapuje się, że nie ma telefonu. Zawracamy.

Docieramy po 10. Dżungla piękna. Drzewa liściaste, na ziemi żołędzie, ale liście nie do końca dębowe. Niesamowity mikroklimat, chłodny wiaterek. Całe rodziny przyjeżdżają na pikniki. Chmur nie ma.

Z Shahrud chce się jak najszybciej wydostać. Wsiadam do minibusa do Gorgan, miasteczka niedaleko Morza Kaspijskiego. Z transportem minibusowym to też tajemnica. Tuż przed odjazdem jest zawsze jeszcze sporo wolnych miejsc i nagle po odpaleniu silnika nie wiadomo skąd dosiada się kilka osób, za pierwszym winklem jeszcze ktoś. Bus już pełny, ale po drodze jeszcze dosiadają. To się nagle jakiś taboret wyczarowuje. Potem jeszcze stara skrzynka. Nagle ona się okazuje dwuosobowa. Zawsze jest komplet.

Pekaes.

Droga piękna. Tylko d… boli. Ale góry wielkie wkoło, do 4,5 tys. metrów. I pięknie jest. W Gorgan szybko znajduje spanie, płacę ostatnią kasę i lecę szukać Exchange. Jest 17.30. Wszystko się zamknęło o 17. Pytam, latam. Jutro święto. Też wszystko zamknięte. Nie mam nawet za co zjeść. To lecę do tego hotelu i za paszport wydzieram im z powrotem pieniądze. Gorgan chce następnego dnia opuścić, więc muszę gdzieś wymienić walutę. Chcę pojechać do Bondar Turkmen, nadmorskiej miejscowości pełnej Turkmenów. Po drodze zaglądam do meczetu. Raczej się tego nie spodziewałem, ale w meczecie dokonuje transakcji wymiany waluty. Jakiemuś panu zrobiło się mnie żal, obliczył na kartce ile dokładnie potrzebuje:
- hotel,
- jedzenie,
- taksówka,
- autobus do Teheranu,
i dokładnie tyle mi wymienia, kilka razy zastrzegając, że to wyjątkowo, tylko dla mnie. Jestem uratowany.

W Bondar Turkmen przyjemnie. Od razu nad morze. Pomost, przyjemny wiatr, herbaciarnia z widokiem na morze (swoją drogą spodziewałem się tu herbaty takiej jaką pije się w Turcji, esencjonalnej, w małych kieliszko-szklankach. niestety w Iranie pije się najczęściej zwykłą ‘torebkową’). Irańczycy pozwalają sobie tylko na przechadzanie się po brzegu i przejażdżki motorówkami oraz oczywiście piknikowanie na molo. Wracam do Bondar. Szukam czegoś do jedzenia. Wchodzę do bardzo ‘lokalnej’ knajpki. Okazuje się, że to też tylko herbaciarnia. Chłopak jednak nie chcąc mnie zawieźć pokazuje, abym poczekał chwilę. Podaje herbatę, a po 3 minutach przynosi skądś dizi, lokalny przysmak z baraniny, której jedzenie to cały rytuał. Znam go już, ale widocznie wychodzi mi nieporadnie, bo chłopak przejmuje inicjatywę i pomaga mi jak dziecku. Zagadują mnie ciekawie, trochę na migi, pytają o mecz Polska-Argentyna, który ma być wieczorem (sporo Irańczyków mocno interesuje się piłką). Jestem sceptyczny (a było 2:1). Na koniec nie chcą ode mnie pieniędzy, dają jeszcze jedną herbatę, żegnamy się ciepło i lecę na busa. Turkmeni jakby bardziej szaleni. Czuje się od razu tę niespokojną duszę. No i jedna z pierwszych rzeczy o których opowiada jeden z panów, to melancholijne wspomnienie jak jeździł biznesowo do Turkmenistanu, Uzbekistanu i Kazachstanu. I jak tam dobrą wódkę można pić. Swój człowiek.


Miami Vice.


 Pod wieczór zbieram się z hotelu i jeszcze raz zaglądam do meczetu. Coś się dzieje, jakby jakaś rocznica śmierci. Próbuje podpytywać, ale nikt nie zna angielskiego. W końcu jeden woła drugiego, drugi trzeciego, trzeci rozumie, a tłumaczy trochę na migi. 7 dni po śmierci. Potem powtarza się to jeszcze 15 dni po, miesiąc po, 45 dni po i w kolejne rocznice. Za każdym razem jak ponowny pogrzeb. Kobiety stają blisko nagrobku, mężczyźni trochę dalej, wokół. Ok. 30 min modlitwy. Potem kobiety lamentują. Dzieci cały czas roznoszą na tacach słodycze (jakaś dziwna słodka masa jajeczno-miodowa, ciastka, owoce). Jest około 50 osób. Wszystko razem trwa godzinę.

Cały plac wokół meczetu usłany jest nagrobkami, które są wmurowane w ziemię. Ludzie swobodnie po nich chodzą. Przejeżdża nawet motorower. Kiedy przychodzi ktoś bliski, przeciera płytę, dotyka jej i głaska oraz szepcze. Jeden pan zasępiony mówi, że to wszystko wojna irańsko-iracka (rozpoczęła się od inwazji wojsk irackich na Iran w 1980 roku, szacuje się, że każda ze stron poniosła po 500 tys. ofiar). Straszne to, bo plac jest wielki a nagrobki małe i gęsto usiane.




Jeden z mężczyzn, których próbowałem wypytywać ciągle siedzi obok mnie. Nerwowo operuje komórką. Już czuję co się święci. Jeszcze mnie to nie irytuje, ale czuje, że za kilka dni ta pomocność może zacząć mi przeszkadzać. Wykonuje kilka telefonów, wysyła smsy, w końcu podaje mi słuchawkę. Czyli znalazł kogoś kto zna angielski.
- Hello. Welcome in Iran. How are you? How may I help you?
Tłumaczę, że nic, że chciałem tylko podpytać o ceremonię.
- Wait there. I will be there in 10 minutes.
- But sir…

No i oczywiście przyjeżdża za chwilę upewnić się czy wszystko ok. Proponuje podwózkę na dworzec. Ale ja już chce być sam i spokojnie przejść się na dworzec.

1 komentarz:

  1. Piękne zdjęcia i świetna narracja. Podziwiam Cię Kuba.Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń