wtorek, 30 sierpnia 2011

Używanie raju

Wschodnia część Tadżykistanu znajduje się w pięknych wysokich górach Pamiru sięgających powyżej 7 tys. metrów. Poruszanie się w tym rejonie jest utrudnione. Nie ma transportu publicznego. Samochody terenowe oraz stare, kilkudziesięcioletnie minibusy Uaz, to jedyna możliwość. Jeśli wybierzemy opcję podróży z mieszkańcami Tadżykistanu, to możemy oszczędzić trochę pieniędzy, ale ograniczamy się do podróży z punktu A do B, bez szans na zboczenie z drogi czy zatrzymanie się gdzieś na nieco dłużej. Dlatego tutaj po raz pierwszy wybrałem opcję „komfort”, czyli wynajęcie samochodu terenowego. W innym wypadku nie udało by się bowiem zobaczyć kilku naprawdę przepięknych miejsc. Te kilka dni spędzonych w odmiennej atmosferze skłoniło mnie do przemyśleń na temat podróżowania jako takiego.

Krótkie wprowadzenie. Żeby ograniczyć koszty podróży dżipem trzeba było znaleźć jeszcze kilka innych chętnych osób. W hotelu poznałem koreańską Amerykankę Jenny. Potem po licznych perypetiach, wywiadach i poszukiwaniach znaleźliśmy jeszcze Jasona z Nowej Zelandii. Wynajęcie samochodu na odcinku Osh - Murgab standardowo kosztuje 250$. Nam udało się pojechać za 50$ od osoby. Kolejny odcinek, z Murgabu do Khorog, drogą przy granicy z Afganistnem kosztuje ok. 300$. Tu miałem trochę szczęścia. Nie chciałem wydać na tę podróż więcej niż kolejne 50$. Jason na brak pieniędzy nie narzeka i był zdeterminowany nawet, aby samemu wynająć samochód. W związku z tym zaproponował, że my zapłacimy po 50, a on dopłaci resztę. Mimo lekkich wyrzutów sumienia, zgodziłem się na to. I dobrze, bo podróż była przepiękna, a towarzystwo okazało się bardzo pozytywne. Piszę o tym także aby się trochę wytłumaczyć, bo co do zasady podróżowanie wynajętym dżipem za kilkaset dolków mi nie pasuje. Cieszę się jednak, że się na to zdecydowałem również dlatego, że mogłem obserwować osoby, które podróżują w ten nieco bardziej komfortowy sposób. O samym kilkudniowym przejeździe przez Pamir nie będę zatem pisał. Zdjęcia mam nadzieję oddadzą to chociaż w części. Było przepięknie.





Tadżykistan w tym rejonie wygląda trochę jakby czas zatrzymał się tam kilkadziesiąt lat temu. Nie ma zbyt dużo wygód współczesnego świata, przemieszczanie się jest utrudnione, ludzie żyją skromnie, pracują tradycyjnymi metodami i są niezwykle przyjaźni i otwarci. Mieszkańcy Pamiru z jednej strony, mają świetne poczucie humoru i dystans, tak jak nasz kierowca Saim, który gdy idę po ciemku do toalety straszy mnie śnieżnym człowiekiem, a za każdym razem gdy przychodzi do rozmowy o pieniądzach strzela kwotę z kosmosu, za chwilę się uśmiechając i proponując abyśmy wrócili do tematu rano przy śniadaniu. Z drugiej strony są podejrzliwi i przesądni. We Vrang, gdzie znajduje się stara buddyjska stupa wierzą, że pod nią ukryta jest złota rzeźba buddy, a pojawiający się tu Japońscy turyści chcą ją wykopać i ukraść. Chińczycy z kolei budują drogi, aby dobrać się do bogatych tadżyckich złóż rubinów. Najlepszym sposobem na kłopoty żołądkowe jest ciepłe ubranie się w największy upał. Saim np. nie zdejmuje swojego swetra a pod spodniami nosi jeszcze kalesony.

Wszystko to daje możliwość spędzenia bardzo ożywczych i refleksyjnych chwil. Skłania przede wszystkim do docenienia handikapu, jaki otrzymujemy rodząc się np. w Polsce i, przynajmniej w moim przypadku, do zastanowienia się nad tym, że jednak wypadałoby coś z tego oddać ludziom, którzy tyle szczęścia nie mieli. Nie mam tu na myśli przelania pieniędzy pod wskazany numer konta, ale raczej poświęcenia cząstki swojego czasu, umiejętności czy doświadczeń.









 














Wracając do tematu. Od Michała wiem, że całkiem niedawno Witold Szabłowski napisał w magazynie „Wyborczej” o książkach recenzję książki Jennie Dilemans o przemyśle turystycznym. Szabłowski mocno krytycznie traktuje w niej turystykę. Łapserdak Michał przez jakiś czas ociągał się z wysłaniem mi skanu artykułu. I dobrze, bo dzięki temu moje obserwację są na razie tylko moimi (choć niekoniecznie bardzo oryginalnymi). I pomyślałem, że najpierw napiszę o tym, a dopiero potem przeczytam tekst i się ew. do niego odniosę.

Jeszcze raz podkreślę, że oboje moi współtowarzysze są naprawdę fajnymi ludźmi, a szczególnie Jason, który podróżuje już od wielu lat, ma prawo do stwarzania sobie teraz wygodniejszych warunków niż kiedyś. Uderzające jest jednak zderzenie dwóch światów. Tego widzianego z komfortowego samochodu, z bogatym zaopatrzeniem w jedzenie i napoje, gdy można sobie pozwolić na nocleg w czystej pościeli i ciepłą wodę w łazience. Z tym prostym światem, w którym liczy się zaspokojenie podstawowych potrzeb, gdzie ludzie chodzą niedomyci, jedzą głównie chleb i kluchy, popijane herbatą i wodą ze strumienia oraz całymi rodzinami wraz z małymi dziećmi pracują w pełnym upale w polu, używając tępych sierpów. Mimo to są uśmiechnięci, pełni energii i niesamowicie przyjaźni.

Turyści, których głównym zadaniem jest cyknięcie kilku kolorowych fotek, nierzadko zza szyby samochodu, często dyrygując i ustawiając zdezorientowanych lokalesów, foto, foto. Żeby dobre światło było, albo ciekawsze ujęcie, najlepiej żeby była staruszka, albo brudne, uśmiechnięte, urocze dziecko, lokalny koloryt. Zatrzymać się nad przepięknym jeziorem tylko po to żeby cyknąć kilka fotek i zaliczyć. Natychmiast po wyjściu z samochodu słychać spust migawki. Ciach, ciach, zrobione, jedziemy dalej. Przejść się po wiosce w poszukiwaniu kilku dobrych ujęć. Bez chwili refleksji, bez najmniejszej próby opuszczenia bariery dzielącej dwa światy. I pewnie, że to nie jest takie proste. Bo ta bariera zawsze będzie. Turysta wie, że jakby co w portfelu ma kilka setek $ i kartę kredytową, a w kieszeni telefon komórkowy. Wie, że nawet jak przyjdzie mu spędzić kilka dni bez ciepłej wody, załatwiając potrzeby w brudnym wychodku, jedząc rozgotowaną papkę z masłem na śniadanie i robiąc przy tym zniesmaczoną zdumioną minę, za chwilę wróci do cywilizacji, usiądzie w przyjemnej restauracji i siedząc przy komputerze z Wi-Fi napije się dobrego espresso z przepysznym ciastkiem owocowym. I jeszcze to sobie wytłumaczy, że przecież płacąc takiej biednej rodzinie za nocleg 10$ robi im kawał przysługi. Nie wiem. Mam z tym spory problem, bo chciałbym zrobić coś więcej. Staram się przynajmniej zachowywać tak, aby tej drastycznej różnicy nie odczuli. Staram się nie narzekać i nie dziwić, zjadam co podają. Próbuję rozmawiać i dać im odczuć szczerą życzliwość, jaką ich darzę. Ale ta bariera jest nie do pokonania. Każdy szczegół o niej przypomina. My do herbaty dostajemy jakieś słodycze, cukierki, etc. Dzieci patrzą wielkimi oczami. Widać, że tylko turyści mają prawo je jeść. Dzieci są nauczone, aby nic od nas nie przyjmować. Na śniadanie my dostajemy ryż z mlekiem, który Jenny odstawia z obrzydzeniem, bo jest tam też odrobina masła, a nasz kierowca Saim popija herbatę z mlekiem i maczając w niej stare pieczywo udaje, że nie ma ochoty na nic innego. Jason bojąc się o zatrucie na wszelki wypadek nie je prawie nic, zęby myje w wodzie z butelki (to zrozumiałe np. w Indiach, ale tu jesteśmy w górach na 3 tys. m i woda jest czystsza niż gdziekolwiek indziej) i woli paść z pragnienia niż napić się krystalicznie czystej wody ze strumienia. Tu w sklepach nawet się wody nie sprzedaje. Bo po co, skoro na każdym kroku można zaczerpnąć. Pewnie dlatego to Jason co chwila ma problemy żołądkowe, a do mnie prześmieszny Saim mówi po cichu – oni profesory, a ty kołchoźnik. W tych warunkach to jeden z milszych komplementów, jakie mnie tu dotąd spotkały.

Kiedy na drodze jakiś mężczyzna prosi nas o podwiezienie jego starej chorej matki do szpitala, Jenny się krzywi i zastanawia czy będzie bardzo śmierdziało albo czy się czymś nie zarazimy. Jason podejrzewa że to pewnie tylko ściema, żeby się za darmo przejechać. Ale się zgadzają. Kiedy zatrzymuje nas para rosyjskich turystów z prośbą o podwiezienie ok. 60 km, ja rzucam bez zastanowienia, że pewnie, nie ma problemu. Zaraz jednak patrzę na Jenny – nie podoba jej się to. Ok, ale jedna osoba ma siedzieć w bagażniku, żeby nie było za ciasno. Patrzę na Jasona, który przecież zapłacił większość kasy za samochód – ok, ale niech coś zapłacą. I tak Rosjanie rezygnują. Ze wstydu mam ochotę zapaść się pod ziemię. Tym bardziej, że pewnie maja mnie za głównego winowajcę, bo jako dogadujący się po rosyjsku, to ja im komunikowałem nasze propozycje. Przecież my i tak tam jedziemy i kosztowało by nas to tyle, co godzina drogi w lekkim ścisku. Jenny nie pamięta już widocznie jak raptem kilka dni wcześniej została zawrócona z granicy i gdyby nie uprzejmość innych osób, nie mogłaby wrócić za darmoszkę do Osh.

Każdy ma pewnie jakiś tam swój cel podróżowania. I trudno powiedzieć żeby lepszym było spędzenie kilku nocy w jurcie i przejechanie się starym busem pełnym obładowanych Tadżyków i zasmarkanych płaczących dzieci, w przekonaniu że dotknęło się prawdziwego życia, albo przejechanie morderczej pamirskiej drogi na rowerze z obowiązkowo zapuszczoną długą brodą czy nawet pomieszkanie przez dłuższy czas w małej tadżyckiej wiosce, żeby potem napisać o tym książkę, niż zrobienie setek zdjęć zza szyby samochodu i wybranie potem kilku, które po komputerowym retuszu można pokazać znajomym czy wystawić w konkursie. Za każdym razem będzie między nami przepaść.

Pytanie jednak co w związku z tym mamy zrobić? Nie wyjeżdżać nigdzie? Chyba nie, bo jednak jakaś część wydanych przez nas pieniędzy poprawia sytuację tych ludzi. Powinniśmy przepłacać w stosunku do tego co płacą mieszkańcy danego kraju, nie targować się? Nie wiem, tutaj jednak rządzi ekonomia, popyt i podaż. Wydaje mi się jednak, że rolą administracji każdego z Państw jest praca nad poprawą standardu życia ludzi. Taką rolę powinny np. spełniać pieniądze uzyskane z wiz. Na pewno z punktu widzenia ludzi wynajmujących pokoje czy jeżdżących taksówkami nie jest lepszym turystą ten, który wydaje znacznie więcej wykupując wycieczkę w biurze turystycznym. Bo nadwyżka pieniędzy trafia do innych kieszeni, a główni zainteresowani dostają tyle samo albo nawet mniej. Poza tym, jeśli turysta będzie płacił znacząco więcej, to istnieje ryzyko, że ceny wzrosną także dla samych mieszkańców. Nie mam odpowiedzi na to pytanie.

Nie daje jej również Szabłowski. Za to zwraca on uwagę na rzecz istotną, której sam nie potrafiłem nazwać. Mamy tu do czynienia z godnością tych osób. To się czuje i to tej godności nie szanujemy odmawiając im pomocy czy gardząc tym, co nam dają na miarę swoich możliwości. Traktujmy ich zatem godnie.





sobota, 20 sierpnia 2011

Relakstan



Biszkek
Nie wiem w jakim stopniu stolica jest świadectwem całego kraju. Pewnie różnie to bywa. W Biszkeku jednak poczułem to, co nie opuszczało mnie już przez cały czas pobytu w Kirgistanie. Pełen luz. Wszystko tu wydaje się bezproblemowe. Potwierdziło się to, co o Kirgistanie słyszałem choćby w Maszhadzie, od dwóch młodych chłopaków podróżujących na rowerach z Korei Południowej do Wielkiej Brytanii. Powiedzieli po prostu - It’s very laid-back. Tak rzeczywiście jest i czuje się w tym względzie dużą różnicę w stosunku do pozostałych „stanów”. Ludzie są ciepli, rozluźnieni i to, co dla mnie jest bardzo ważne, szczerzy. Ok, Amerykaninowi może wydawać się, że Kirgizi mało się uśmiechają. Z taką opinią, przemiłego skądinąd Christophera, właśnie się spotkałem. W sumie to zakładam, że jest Amerykaninem, bo gdy przy stole w guesthousie pada pytanie skąd kto jest, to padają odpowiedzi: France, Nederlands, Russia, Poland, New York. Ale to chyba nadal USA? Tylko właśnie to jest ta różnica pomiędzy sztucznym, powierzchownym, na stałe przyklejonym uśmiechem amerykańskim, a szczerym śmiechem Kirgiskim, który pojawia się wtedy kiedy jest ku niemu powód. Ale dla Kirgiza tych powodów jest wiele i chętnie oraz łatwo ten śmiech jest wywoływany.

Powierzchowność Biszkeku jest taka sobie. Jak przyjechałem na dworzec autobusowy (kolej w Kirgistanie właściwie nie istnieje), to trudno było uwierzyć, że to stolica. Jakieś takie działkowo wyglądające zabudowania po drodze, lekki pierdolnik, mnóstwo marszrutek. Wsiadłem w jeden z nielicznych autobusów. Jadę do centrum i zastanawiam się kiedy to będzie. Niska zabudowa. Dużo zieleni. Niewielki ruch. Skręcamy w ulicę, na której pojawiają się inne autobusy, ale wciąż głównie marszrutki. Pojawiają się jakieś knajpy. Przejeżdżamy malutkie, ale jednak rondo. Kto wie, może to już jakoś tu? Wreszcie dojeżdżamy do dużego kina Rosija. Postanawiam wysiąść. Okazuje się, że centrum jest tu rozległe, ale przynajmniej ludzie są w stanie je jakoś zdefiniować. Miejsce gdzie wysiadłem nie jest ścisłym centrum, ale prawie wszędzie tutaj można dojść na piechotę. Punktem centralnym miasta najczęściej określa się Dom Handlowy CUM. Leży on przy głównej ulicy miasta Czui Prospekt. Przy tejże ulicy położone są najważniejsze, choć dość skromne atrakcje turystyczne miasta oraz dwa przyjemne parki. I właściwie nie bardzo można coś konkretnego napisać. Bo jak tu pisać o uczuciach? A to miasto dla mnie składa się z uczuć i pozytywnej energii. Mogę więc najwyżej napisać o pewnych jej przejawach.

Kirgizi są sympatyczni, ciągle żartują, zaczepiają się. Nie ma tu ani śladu zadęcia, udawania. Nie spodziewałem się tutaj zobaczyć np. parkourowców, blokersów, beemiksiarzy. I to wszystko nie tak jak u nas czy w wielu innych miastach, gdzie czuje się, że to zaczerpnięte gdzieś z teledysków, że zaraz trzeba się do tego szczególnie ubrać, a ubrania powinny mieć odpowiednie metki i że więcej wokół tego samej otoczki niż prawdziwej zabawy. Jest w tym zwykłość i naturalność. Podobne wrażenie miałem widząc na ulicach czasami całe gangi wesołych młodych ludzi pędzących na skuterach. W parkach i na placach ludzie wydają się zupełnie nieskrępowani, pary obściskują się na ławkach, ludzie łażą po fontannach, bawią się w wesołych miasteczkach, grają w ping-ponga, jeżdżą na rowerach. Wieczorami przychodzą tu tłumy.

Obrazu Kirgizów dopełnia dobra, jak na ten region, znajomość angielskiego, może nie nadzwyczajna, ale zdarza się nawet w małych sklepach spożywczych. Przynajmniej Kirgizi próbują mówić i się tego nie boją. To w Biszkeku także miałem okazje wreszcie zobaczyć jakąś w miarę sensowną wystawę. W Państwowym Muzeum Sztuki były mocno propagandowe, ale dobre zdjęcia działań humanitarnych po zamieszkach w 2010 roku. Była wystawa rzeźby Mamata Kamczybekova, która ujęła mnie szczególnie subtelnym wykorzystaniem gotowych, znalezionych form kamiennych. Była też ekspozycja stała muzeum z malarstwem głównie z okresu Związku Radzieckiego, ale przy kilku obrazach warto było zatrzymać się na dłużej.

I to, co jest ważne i też czyni Kirgizów jakoś mi bliższymi – to jedyny naród w regionie, który potrafił się postawić. I to już dwukrotnie. Kiedy na początku wieku w kraju działo się źle, uprzywilejowane grupy interesów u władzy robiły co chciały, a korupcja i samowola były wszechobecne, czarę goryczy przelały zafałszowane wybory parlamentarne. W 2005 roku przez Jalal-Abad, Osz i Biszkek przetoczyła się Rewolucja Tulipanów, która doprowadziła do obalenia rządu i ucieczki prezydenta Akaeva. Kiedy okazało się, że rządy kolejnego prezydenta Bakieva pełne są nadużyć i korupcji, w 2010 roku na ulice Talas i Biszkeku znowu wyszli ludzie. Bakiev ucieczkł na Białoruś. Co ciekawe prezydentem została kobieta, przewodząca opozycji, Roza Otunbajeva. Cieszy się ona bardzo dobrą opinią większości Kirgizów, ale w najbliższych wyborach prezydenckich, które odbędą się w październiku tego roku ma podobno nie kandydować. Honorowo, bo tak obiecała obejmując urząd po Bakievie.

Warto też zwrócić uwagę, że aż 15% mieszkańców Kirgistanu deklaruje ateizm. Także ci deklarujący wiarę muzułmańską nie są w niej bardzo radykalni. Kiedy tu byłem trwał akurat ramadan. Nie odczułem w żaden sposób jego ograniczeń.

W Biszkeku mieszkałem przez kilka dni u Bakyta i jego uroczej żony Meerim. Bakyt pracuje w organizacji zajmującej się promowaniem internetu i portali społecznościowych. Spędził rok w USA, kilka miesięcy w Costa Rice, studiował na Filipinach, świetnie mówi po angielsku. Można zatem powiedzieć, że należy do nowoczesnego, młodego pokolenia Kirgizów. Jednak zarówno on jak i jego żona pochodzą z dość konserwatywnego Karakol. Widziałem zdjęcia w ich ślubu. Oboje ubrani w tradycyjne stroje uszyte specjalnie na tę okazję. Pierwsza część uroczystości ślubnych odbywała się w domu panny młodej, gdzie z jednej strony były tradycyjne śpiewy i tańce oraz bujanie pary młodej na huśtawce (co ciekawe Bakyt mimo dyplomu kulturoznawcy nie był w stanie powiedzieć jakie jest znaczenie tego zwyczaju), z drugiej dość filmowo wyglądające błogosławieństwo pary nad Jeziorem Issyk-Kol. Pod nóż poszło dziewięć baranów. Potem na dwa dni uroczystości przeniosły się do domu pana młodego. Kobiety i mężczyźni siedzieli osobno, a panna młoda miała za zadanie z jak najlepszej strony zaprezentować się rodzinie pana młodego. Na tę okazje skonsumowano kolejne 16 baranów.

Relacje w małżeństwie są tu także mieszanką nowego i starego. Z jednej strony Bakyt z żoną są otwarci choćby na przyjmowanie pod swój dach cudzoziemców, żeby im pomóc, ale też poznać, pogadać, podzielić poglądami. W ich życiu jest dużo czułości, poczucia humoru, żartów, zabawy. Z drugiej strony Meerim gotowała posiłki, które spożywaliśmy w dwóch, a ona dbała o to, żeby niczego nam nie brakowało. Kiedy Bakyt idzie do pracy Meerim zajmuje się domem, pierze, sprząta, gotuje, a gdzieś w międzyczasie uczy się, aby zostać nauczycielką. W obecności Bakyta niewiele się do mnie odzywa. Gdy on wychodzi do pracy staje się znacznie bardziej otwarta, zagaduje, wypytuje, jest ciekawa mojego życia. Kiedy jednak pytam czy mieliby ochotę pójść wieczorem na kolację, spogląda na mnie z zakłopotaniem i odpowiada, że to już zależy od męża.

Żeby jeszcze dopełnić obrazu mogę tylko dodać, że Bakyt ma cztery starsze siostry. Dwie z nich zostały porwane przez swoich przyszłych mężów. To tutaj nadal dość powszechne, choć teoretycznie nielegalne zjawisko. Kogo interesuje ono bardziej szczegółowo odsyłam do filmu dokumentalnego „Porwanie panny młodej w Kirgistanie”. Polecam.

Kirgizi oczywiście nie są święci. Warto wspomnieć o konflikcie na tle etnicznym, jaki miał miejsce w czerwcu 2010 w Osz i Jalal-Abad. Kirgizi podpalali domostwa Uzbeków. W krwawych starciach zginęło wtedy prawie tysiąc osób.











Meerim i Bakyt.
 
Knajpy w Biszkeku są skromne i niewyszukane, ale jedzenie świetne, jest i kuchnia lokalna i międzynarodowa, obsługa przemiła, uśmiechnięta, często mówiąca po angielsku i nie bojąca się człowieka (piszę o tym, bo takie wrażenie miałem często szczególnie w Uzbekistanie, ale także w Kazachstanie). Przy tej okazji słowo o jedzeniu. Jeden taki się o to dopominał. W całym regionie dominują szaszłyki, z baraniny, wołowiny lub kurczaka. Klasyką jest plov. To ryż smażony z warzywami i podawany z odrobiną baraniny. Tanie i dobre, ale podawane najczęściej tylko do południa. W Uzbekistanie w zasadzie menu na tym się kończy. W Kirgistanie jest jeszcze lagman – wołowina duszona z warzywami i makaronem oraz manty – duże pierogi z mięsem baranim. Proste menu dopełnia beshbarmak – baranina lub konina z kluchami. Bardziej międzynarodowy charakter mają bardzo dobre mięsa smażone z warzywami i podawane na rozgrzanej blasze. A po Rosjanach pozostały doskonałe bliny. W domach, szczególnie na prowincji do przysmaków należą wszelkie podroby.


Chyba coś co służy do trawienia.


Pani zachwala kiszki, po prawej widać psie mięso, podobno tylko do karmieni zwierząt i tylko z bezdomnych psów.
 
Jezioro Issyk-Kol
To po prostu bajka. Niewiele ponad 100 km od Biszkeku, na wysokości 1600 m n.p.m., otoczone praktycznie ze wszystkich stron przez ośnieżone góry, znajduje się wielkie, krystalicznie czyste (chyba, tak przynajmniej wygląda i pachnie), lekko słonawe jezioro. Drugie takie co do wielkości po słynnym Titicaca. Na brzegu jeziora, w odległości kilku kilometrów od siebie rozsiane są miejscowości o różnej wielkości i charakterze. Można więc znaleźć kurorty, jak Cholpon-Ata, ze wszystkimi ich zaletami i niedogodnościami. Można zatrzymać się w średniej wielkości mieście, jak Karakol (leży kilka kilometrów od jeziora). Można też zaszyć się w jakiejś dziurze i rozkoszować się kilometrami pustego brzegu i zapierającymi dech w piersiach widokami gór. I tak włazi się do tej wody, która ma idealnie orzeźwiającą temperaturę. Patrzy się na kompletnie puste jezioro oraz majaczące w tle szczyty gór, przecięte przez chmury tak, że nie wiadomo co jest chmurą, a co górą. Wygląda to jakby te góry były zawieszone w powietrzu. To jest takie wrażenie jakby się było na kompletnie innej planecie, która w dodatku cała należy do ciebie.

Ja na ten przykład spróbowałem najpierw kurortu i to mi zupełnie nie podeszło. Potem pojechałem do Karakol, gdzie skoncentrowałem się na górach. Wreszcie trafiłem do niewielkiej miejscowości Tamga, leżącej na południowym brzegu jeziora i w tejże się zakochałem. W miejscowości tej w sensie. Chociaż nie jest ona najmniejsza i sama w sobie oddalona jest ok. 1,5 km od jeziora. Mimo, że była kiedyś kurortem pełnym turystów z Rosji, z sanatoriami, lotniskiem przyjmującym samoloty z Biszkeku i Almatego. Mimo, że mieszkałem tam w warunkach, które przypomniały mi wakacje spędzane w dzieciństwie w Chałupach u państwa Pestków, z wychodkiem i zimną wodą. Szukając jakiejś kwatery trafiłem bowiem w końcu do poleconego mi przez uroczą Kirgiskę, emerytowaną nauczycielkę angielskiego, gospodarstwa pary rosyjskich emerytów. Gospodarz, były żołnierz, przyjął mnie ze śmiertelną powagą. Pokazał wychodek „po bolsze”, drugi wychodek „po mieńsze”. Po drodze do domu mało nie zagryzł mnie duży czarny pies, którego gospodarz musiał ukrócić na łańcuchu. Prysznic dostępny w postaci prowizorycznej bani. Zrobiłem błąd, bo się chwilę zawahałem i powiedziałem, że może jeszcze czegoś poszukam. Gospodin już mi tego nie darował, do końca patrząc na mnie spode łba i traktując chyba jak mięczaka. Przekonała mnie gospodyni, pani Luba, emerytowana nauczycielka historii, która w cenę 400 somów (8$) wliczyła jeszcze wyżywienie (śniadanie i kolację). Poza tym pokój był naprawdę przyjemny i czysty, a wspomnienia wakacji w Chałupach jednak bardzo wzruszające. Tego wyboru nie pożałowałem. Spało się doskonale, a posiłki serwowane przez panią Lubę to było mistrzostwo świata. Pewnie już na tym wyjeździe tak sobie nie pojem.

Ale kiedy z Tamgi pójdzie się kawałek w dół w stronę jeziora, to wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Po pierwsze ostrość obrazu. Wrażenie jakby się przełączyło z Neptuna na Otake. Po drugie te góry z każdej strony. Po trzecie zatoka, która przypomniała mi zdjęcie chyba włoskiego wybrzeża z jakiegoś zachodniego magazynu reklamowego, w które w dzieciństwie potrafiłem wpatrywać się całymi godzinami. Po czwarte pustki. Wystarczy odejść kilkaset metrów i mamy prywatną plażę.

W każdym z tych miejsc, jak znudzi ci się siedzenie nad jeziorem, to możesz pójść w góry.







Góry
O górach już trochę pisałem poprzednio. Ktoś może powiedzieć, że trochę przesadzam z tymi zachwytami, że u nas może być podobnie. Może. Ja dawno w polskich górach nie byłem. Ale na pewno tutejsze są wyższe i chyba jednak piękniejsze. Piękniejsze także przez samą inność – ludzi których się spotyka, a częściej nie spotyka, zwierząt, które tutaj wydają się cieszyć prawdziwą wolnością, beztroski, która tutaj polega na tym, że szlaki są albo ich nie ma, a namiot można rozstawić wszędzie i nikt nie przyjdzie zwrócić uwagi. No i tu prawie wszędzie można się przekąpać na golasa, bez obawy, że ktoś zaraz wtargnie w naszą intymność. I śmieci nie ma. Jeszcze.

Mogę jeszcze tylko dopełnić, bo po górskiej przygodzie, którą opisywałem, miałem jeszcze dwie. W jednej zafundowałem sobie największe wyzwanie fizyczne mojego dotychczasowego życia. I myślę, że nie jest to kwestia wieku. Byłoby ono tak samo trudne 10 lat temu. Otóż postanowiłem trasę przewidzianą na 2-3 dni pokonać w jeden dzień. W ciągu 12 godzin wjechałem w górę doliną 20 km na rowerze, podszedłem ok. 6-7 naprawdę trudnych kilometrów do jeziora Ala Kol na 3,5 tys. m. Po czym słaniając się na nogach zszedłem z powrotem i zjechałem na dół po wertepach downhillem z powrotem do wioski. Wieczorem dostałem nawet chyba lekkiej gorączki z wysiłku, ale rano było już wszystko w porządku. Nigdy w życiu jednak nie powtórzyłbym już tego przedsięwzięcia.

Jakoś się mnie tu trzymają wyprawy nad jeziora. Chciałem więc także zobaczyć bajeczne podobno jezioro Song-Kol. Oczywiście chciałem uniknąć kosztów i łatwości rozwiązania jakim jest wynajęcie dżipa. Postanowiłem dotrzeć do jeziora na własną rękę. Udało się dojechać tanio taksówką do wioski położonej nieopodal. Stamtąd zacząłem iść piechotą, licząc że złapię jakąś okazję. Po godzinie marszu zakurzoną i dość nudną żwirową drogą, po której kompletnie nic nie jeździło zorientowałem się, że w tym przypadku nie ma sensu iść, bo 67 kilometrów i tak nie przejdę. Kiedy już bliski byłem poddania się, nadjechał samochód. Dwóch miłych młodych lokalesów, po krótkim targowaniu i zejściu z 4000 somów na 350, zabrało mnie na górę. Jezioro mnie nieco zawiodło, ale na szczęście okazało się, że chłopaki za godzinę będą wracać z powrotem. Zdążyłem się więc przejść, porobić zdjęcia, tradycyjnie już przekąpać na golasa oraz wypić Kumys i herbatę w jurcie po czym wsiadłem z powrotem do Audi 100. W tę stronę w bagażniku jechał z nami świeżo zakupiony baran, który beczał, wierzgał i podsrywał chyba co jakiś czas. Tak zjechałem na dół. Musiałem jednak dostać się z powrotem do miasta Naryn oddalonego o ok. 100 km, a tu zaczynało zmierzchać. Samochodów na drodze jak na lekarstwo. Nagle jednak zobaczyłem auto stojące na poboczu. Jeden z pasażerów wymiotował. Pomyśałem, że to może być moja szansa. Zapytałem czy jadą w stronę Naryn. Kolejny pan, również mocno nietrzeźwy powiedział, że tak i że zaprasza. Kierowca (chyba trzeźwy) trochę był zakłopotany, bo okazało się, że w samochodzie oprócz niego jedzie już 4 kompletnie pijanych facetów i dwóch dziewięcioletnich chłopaków. Panowie korzystając z chwili słabości kolegi poszli się napić wódki z gospodarzem domu, który był akurat przy drodze. Po zrobieniu 0,5 jechaliśmy w stronę miasta. Ja na przednim siedzeniu razem z pijanym elektrykiem z Biszkeku. Z tyłu trzech panów i dwóch chłopców. Ten jeden co zaniemógł wymiotował dosłownie non stop przez całe półtorej godziny drogi. Kiedy dojechaliśmy do miasta. Ja wszedłem do sklepu po wodę, a oni po kolejne 0,7 i colę.

I przy okazji szybka refleksja na temat picia tutaj. No niestety to jeden z licznych trupów, które zostały tu po ZSRR. Ruscy przywieźli wódkę, a Kirgizi polubili i nie nauczyli się chyba nad nią panować. Jest ona tym bardziej niebezpieczna, że kosztuje praktycznie tyle co woda. W knajpie za karafkę 100 gram płaci się 20 somów (niecałe pół dolara). I niestety często spotyka się bardzo pijanych facetów na ulicach, w knajpach, wódka jest nieodłączną towarzyszką podróży. Przy kirgiskim przyjaznym usposobieniu naraża nas to czasem na dość monotonne i niewydumane rozmowy oraz na poklepywanie i przytulanie się z obcymi. Ale z drugiej strony skądś to znamy.


Krótko mówiąc, dla mnie Kirgistan jest idealnym miejscem na kilkutygodniowe wakacje, z rodziną czy bez. Po kilku godzinach lotu możemy się przenieść do kraju wielce przyjaznych ludzi, z bogactwem natury, która zapiera dech, a to wszystko za pieniądze, jak to się mówi bardzo rozsądne.
P O L E C A M.




Jeti Oguz

Ala-Kol
 

I uwaga, rozstrzygnięcie konkursu!
Niestety nikt nie wygrał. Adiki z bazaru wytrzymały 2 dni. Trochę to było perfidne, bo rozpisując konkurs już znałem odpowiedź, niemniej nikt się nawet nie zbliżył do prawdziwego wyniku.
W Biszkeku nabyłem adiki oryginałki. Na razie służą bez zarzutu.

Adiki po 2 dniach użytkowania.