wtorek, 30 sierpnia 2011

Używanie raju

Wschodnia część Tadżykistanu znajduje się w pięknych wysokich górach Pamiru sięgających powyżej 7 tys. metrów. Poruszanie się w tym rejonie jest utrudnione. Nie ma transportu publicznego. Samochody terenowe oraz stare, kilkudziesięcioletnie minibusy Uaz, to jedyna możliwość. Jeśli wybierzemy opcję podróży z mieszkańcami Tadżykistanu, to możemy oszczędzić trochę pieniędzy, ale ograniczamy się do podróży z punktu A do B, bez szans na zboczenie z drogi czy zatrzymanie się gdzieś na nieco dłużej. Dlatego tutaj po raz pierwszy wybrałem opcję „komfort”, czyli wynajęcie samochodu terenowego. W innym wypadku nie udało by się bowiem zobaczyć kilku naprawdę przepięknych miejsc. Te kilka dni spędzonych w odmiennej atmosferze skłoniło mnie do przemyśleń na temat podróżowania jako takiego.

Krótkie wprowadzenie. Żeby ograniczyć koszty podróży dżipem trzeba było znaleźć jeszcze kilka innych chętnych osób. W hotelu poznałem koreańską Amerykankę Jenny. Potem po licznych perypetiach, wywiadach i poszukiwaniach znaleźliśmy jeszcze Jasona z Nowej Zelandii. Wynajęcie samochodu na odcinku Osh - Murgab standardowo kosztuje 250$. Nam udało się pojechać za 50$ od osoby. Kolejny odcinek, z Murgabu do Khorog, drogą przy granicy z Afganistnem kosztuje ok. 300$. Tu miałem trochę szczęścia. Nie chciałem wydać na tę podróż więcej niż kolejne 50$. Jason na brak pieniędzy nie narzeka i był zdeterminowany nawet, aby samemu wynająć samochód. W związku z tym zaproponował, że my zapłacimy po 50, a on dopłaci resztę. Mimo lekkich wyrzutów sumienia, zgodziłem się na to. I dobrze, bo podróż była przepiękna, a towarzystwo okazało się bardzo pozytywne. Piszę o tym także aby się trochę wytłumaczyć, bo co do zasady podróżowanie wynajętym dżipem za kilkaset dolków mi nie pasuje. Cieszę się jednak, że się na to zdecydowałem również dlatego, że mogłem obserwować osoby, które podróżują w ten nieco bardziej komfortowy sposób. O samym kilkudniowym przejeździe przez Pamir nie będę zatem pisał. Zdjęcia mam nadzieję oddadzą to chociaż w części. Było przepięknie.





Tadżykistan w tym rejonie wygląda trochę jakby czas zatrzymał się tam kilkadziesiąt lat temu. Nie ma zbyt dużo wygód współczesnego świata, przemieszczanie się jest utrudnione, ludzie żyją skromnie, pracują tradycyjnymi metodami i są niezwykle przyjaźni i otwarci. Mieszkańcy Pamiru z jednej strony, mają świetne poczucie humoru i dystans, tak jak nasz kierowca Saim, który gdy idę po ciemku do toalety straszy mnie śnieżnym człowiekiem, a za każdym razem gdy przychodzi do rozmowy o pieniądzach strzela kwotę z kosmosu, za chwilę się uśmiechając i proponując abyśmy wrócili do tematu rano przy śniadaniu. Z drugiej strony są podejrzliwi i przesądni. We Vrang, gdzie znajduje się stara buddyjska stupa wierzą, że pod nią ukryta jest złota rzeźba buddy, a pojawiający się tu Japońscy turyści chcą ją wykopać i ukraść. Chińczycy z kolei budują drogi, aby dobrać się do bogatych tadżyckich złóż rubinów. Najlepszym sposobem na kłopoty żołądkowe jest ciepłe ubranie się w największy upał. Saim np. nie zdejmuje swojego swetra a pod spodniami nosi jeszcze kalesony.

Wszystko to daje możliwość spędzenia bardzo ożywczych i refleksyjnych chwil. Skłania przede wszystkim do docenienia handikapu, jaki otrzymujemy rodząc się np. w Polsce i, przynajmniej w moim przypadku, do zastanowienia się nad tym, że jednak wypadałoby coś z tego oddać ludziom, którzy tyle szczęścia nie mieli. Nie mam tu na myśli przelania pieniędzy pod wskazany numer konta, ale raczej poświęcenia cząstki swojego czasu, umiejętności czy doświadczeń.









 














Wracając do tematu. Od Michała wiem, że całkiem niedawno Witold Szabłowski napisał w magazynie „Wyborczej” o książkach recenzję książki Jennie Dilemans o przemyśle turystycznym. Szabłowski mocno krytycznie traktuje w niej turystykę. Łapserdak Michał przez jakiś czas ociągał się z wysłaniem mi skanu artykułu. I dobrze, bo dzięki temu moje obserwację są na razie tylko moimi (choć niekoniecznie bardzo oryginalnymi). I pomyślałem, że najpierw napiszę o tym, a dopiero potem przeczytam tekst i się ew. do niego odniosę.

Jeszcze raz podkreślę, że oboje moi współtowarzysze są naprawdę fajnymi ludźmi, a szczególnie Jason, który podróżuje już od wielu lat, ma prawo do stwarzania sobie teraz wygodniejszych warunków niż kiedyś. Uderzające jest jednak zderzenie dwóch światów. Tego widzianego z komfortowego samochodu, z bogatym zaopatrzeniem w jedzenie i napoje, gdy można sobie pozwolić na nocleg w czystej pościeli i ciepłą wodę w łazience. Z tym prostym światem, w którym liczy się zaspokojenie podstawowych potrzeb, gdzie ludzie chodzą niedomyci, jedzą głównie chleb i kluchy, popijane herbatą i wodą ze strumienia oraz całymi rodzinami wraz z małymi dziećmi pracują w pełnym upale w polu, używając tępych sierpów. Mimo to są uśmiechnięci, pełni energii i niesamowicie przyjaźni.

Turyści, których głównym zadaniem jest cyknięcie kilku kolorowych fotek, nierzadko zza szyby samochodu, często dyrygując i ustawiając zdezorientowanych lokalesów, foto, foto. Żeby dobre światło było, albo ciekawsze ujęcie, najlepiej żeby była staruszka, albo brudne, uśmiechnięte, urocze dziecko, lokalny koloryt. Zatrzymać się nad przepięknym jeziorem tylko po to żeby cyknąć kilka fotek i zaliczyć. Natychmiast po wyjściu z samochodu słychać spust migawki. Ciach, ciach, zrobione, jedziemy dalej. Przejść się po wiosce w poszukiwaniu kilku dobrych ujęć. Bez chwili refleksji, bez najmniejszej próby opuszczenia bariery dzielącej dwa światy. I pewnie, że to nie jest takie proste. Bo ta bariera zawsze będzie. Turysta wie, że jakby co w portfelu ma kilka setek $ i kartę kredytową, a w kieszeni telefon komórkowy. Wie, że nawet jak przyjdzie mu spędzić kilka dni bez ciepłej wody, załatwiając potrzeby w brudnym wychodku, jedząc rozgotowaną papkę z masłem na śniadanie i robiąc przy tym zniesmaczoną zdumioną minę, za chwilę wróci do cywilizacji, usiądzie w przyjemnej restauracji i siedząc przy komputerze z Wi-Fi napije się dobrego espresso z przepysznym ciastkiem owocowym. I jeszcze to sobie wytłumaczy, że przecież płacąc takiej biednej rodzinie za nocleg 10$ robi im kawał przysługi. Nie wiem. Mam z tym spory problem, bo chciałbym zrobić coś więcej. Staram się przynajmniej zachowywać tak, aby tej drastycznej różnicy nie odczuli. Staram się nie narzekać i nie dziwić, zjadam co podają. Próbuję rozmawiać i dać im odczuć szczerą życzliwość, jaką ich darzę. Ale ta bariera jest nie do pokonania. Każdy szczegół o niej przypomina. My do herbaty dostajemy jakieś słodycze, cukierki, etc. Dzieci patrzą wielkimi oczami. Widać, że tylko turyści mają prawo je jeść. Dzieci są nauczone, aby nic od nas nie przyjmować. Na śniadanie my dostajemy ryż z mlekiem, który Jenny odstawia z obrzydzeniem, bo jest tam też odrobina masła, a nasz kierowca Saim popija herbatę z mlekiem i maczając w niej stare pieczywo udaje, że nie ma ochoty na nic innego. Jason bojąc się o zatrucie na wszelki wypadek nie je prawie nic, zęby myje w wodzie z butelki (to zrozumiałe np. w Indiach, ale tu jesteśmy w górach na 3 tys. m i woda jest czystsza niż gdziekolwiek indziej) i woli paść z pragnienia niż napić się krystalicznie czystej wody ze strumienia. Tu w sklepach nawet się wody nie sprzedaje. Bo po co, skoro na każdym kroku można zaczerpnąć. Pewnie dlatego to Jason co chwila ma problemy żołądkowe, a do mnie prześmieszny Saim mówi po cichu – oni profesory, a ty kołchoźnik. W tych warunkach to jeden z milszych komplementów, jakie mnie tu dotąd spotkały.

Kiedy na drodze jakiś mężczyzna prosi nas o podwiezienie jego starej chorej matki do szpitala, Jenny się krzywi i zastanawia czy będzie bardzo śmierdziało albo czy się czymś nie zarazimy. Jason podejrzewa że to pewnie tylko ściema, żeby się za darmo przejechać. Ale się zgadzają. Kiedy zatrzymuje nas para rosyjskich turystów z prośbą o podwiezienie ok. 60 km, ja rzucam bez zastanowienia, że pewnie, nie ma problemu. Zaraz jednak patrzę na Jenny – nie podoba jej się to. Ok, ale jedna osoba ma siedzieć w bagażniku, żeby nie było za ciasno. Patrzę na Jasona, który przecież zapłacił większość kasy za samochód – ok, ale niech coś zapłacą. I tak Rosjanie rezygnują. Ze wstydu mam ochotę zapaść się pod ziemię. Tym bardziej, że pewnie maja mnie za głównego winowajcę, bo jako dogadujący się po rosyjsku, to ja im komunikowałem nasze propozycje. Przecież my i tak tam jedziemy i kosztowało by nas to tyle, co godzina drogi w lekkim ścisku. Jenny nie pamięta już widocznie jak raptem kilka dni wcześniej została zawrócona z granicy i gdyby nie uprzejmość innych osób, nie mogłaby wrócić za darmoszkę do Osh.

Każdy ma pewnie jakiś tam swój cel podróżowania. I trudno powiedzieć żeby lepszym było spędzenie kilku nocy w jurcie i przejechanie się starym busem pełnym obładowanych Tadżyków i zasmarkanych płaczących dzieci, w przekonaniu że dotknęło się prawdziwego życia, albo przejechanie morderczej pamirskiej drogi na rowerze z obowiązkowo zapuszczoną długą brodą czy nawet pomieszkanie przez dłuższy czas w małej tadżyckiej wiosce, żeby potem napisać o tym książkę, niż zrobienie setek zdjęć zza szyby samochodu i wybranie potem kilku, które po komputerowym retuszu można pokazać znajomym czy wystawić w konkursie. Za każdym razem będzie między nami przepaść.

Pytanie jednak co w związku z tym mamy zrobić? Nie wyjeżdżać nigdzie? Chyba nie, bo jednak jakaś część wydanych przez nas pieniędzy poprawia sytuację tych ludzi. Powinniśmy przepłacać w stosunku do tego co płacą mieszkańcy danego kraju, nie targować się? Nie wiem, tutaj jednak rządzi ekonomia, popyt i podaż. Wydaje mi się jednak, że rolą administracji każdego z Państw jest praca nad poprawą standardu życia ludzi. Taką rolę powinny np. spełniać pieniądze uzyskane z wiz. Na pewno z punktu widzenia ludzi wynajmujących pokoje czy jeżdżących taksówkami nie jest lepszym turystą ten, który wydaje znacznie więcej wykupując wycieczkę w biurze turystycznym. Bo nadwyżka pieniędzy trafia do innych kieszeni, a główni zainteresowani dostają tyle samo albo nawet mniej. Poza tym, jeśli turysta będzie płacił znacząco więcej, to istnieje ryzyko, że ceny wzrosną także dla samych mieszkańców. Nie mam odpowiedzi na to pytanie.

Nie daje jej również Szabłowski. Za to zwraca on uwagę na rzecz istotną, której sam nie potrafiłem nazwać. Mamy tu do czynienia z godnością tych osób. To się czuje i to tej godności nie szanujemy odmawiając im pomocy czy gardząc tym, co nam dają na miarę swoich możliwości. Traktujmy ich zatem godnie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz