poniedziałek, 9 lipca 2012

Meta

Stubienko. Zespół parkowo-rekreacyjny...
 


Nadszedł wreszcie dzień zamknięcia roku w klapkach. Wyszedł właściwie ponad rok w klapkach jeśli wziąć pod uwagę okres przystosowawczy w Warszawie. Okazało się, że po powrocie z takiej podróży, po kilkunastu miesiącach nic nie muszenia, cholernie trudno jest wrócić do jakichkolwiek obowiązków. Jest smutek, jest tęsknota za światem, są ciągłe wspomnienia, jest poczucie wyalienowania. Od kilku osób, które miały podobne doświadczenia wiem, że zwykle powrót do formy zabiera dwa do trzech miesięcy. Niektórzy okupują to depresją. Jedna koleżanka kiedy jej mówiłem, że trochę się niepokoję swoim stanem odpowiedziała, że ze mną i tak jest dobrze, bo spotykam się z ludźmi. Jej przez dwa pierwsze miesiące w ogóle nie chciało się wychodzić z domu.

Przed wpadnięciem w wir obowiązków, bardzo jednak chciałem zakończyć ten rok jakimś objazdem po Polsce. A z tym jakoś wszystko było pod górkę. Ambitny plan zakładał objechanie całej Polski dookoła. Ponieważ tym razem środkiem lokomocji miał być motocykl, to plan szybko zweryfikowały ceny paliwa. W końcu zdecydowałem się na południowo-wschodnią ćwiartkę kraju. Z różnych powodów wciąż jednak nie mogłem wyrwać się z Warszawy. Byłem już nawet bliski poddania się. A jednak czułem, że bez tego ten rok byłby niepełny. Brakowałoby mu pozytywnego rodzimego akcentu na zakończenie. Wreszcie 22 czerwca udało mi się wyjechać z Warszawy w kierunku południowo-wschodnim.

I ta Polska nie zawodzi. Jest naprawdę cudowna. Dużo się nasłuchaliśmy o tym przy okazji Euro, jak to kibice ze wszystkich stron Europy byli zachwyceni naszą gościnnością, przyjaznością, infrastrukturą. Ja to wszystko potwierdzam i jeszcze dokładam. Szczególne wrażenie zrobił na mnie ogromny postęp, jaki zrobiliśmy pod względem wyglądu miast, ale także miasteczek, a nawet wsi. Większość małych nawet miejscowości ma pięknie odrestaurowany rynek, parki, chodniki, fontanny, a przede wszystkim zabytki. Przy prawie każdym skrzyżowaniu na drodze widać tabliczki informujące o jakiejś atrakcji. Kościoły, zamki, pałace, dwory. I dalej wszędzie się coś remontuje. Widać tu ogromny wkład środków z Unii Europejskiej. Przy prawie każdej takiej inwestycji jest tablica informująca, że projekt jest realizowany z pomocą środków z UE. To wsparcie wynosi zwykle od 30 do nawet 70% nakładów. Ja to się nawet nieco obawiam, że stracimy przez to coś z naszego środkowoeuropejskiego charakteru. Bo jednak te zaskakujące czasem mieszanki nowego ze starym, pięknego z brzydkim, te wstawki, będące pozostałościami po komunie, ta czasem kuriozalna nowa architektura, szczególnie sakralna, ten lekki bród i szarość, pocieszne menelstwo chyboczące się na przystankach i w bramach, to jednak jest specyfika, którą lubię. Boję się, że jeśli to wszystko zniknie, to staniemy się krajem nudnawym i przewidywalnym. Zbyt łatwym w odbiorze. Dlatego też dla mnie znacznie ciekawsze są takie miasta jak Przemyśl czy Radom, które są piękne i ciekawe właśnie dzięki temu, że nie wszystko jest tam tak cukierkowe jak w Zamościu czy Sandomierzu. Że jest tam prawdziwe życie podporządkowane nie tylko turystyce. Że w ciągu dnia w sklepach czy na bazarach handluje się nie tylko pamiątkami. Że wieczorem ulice się nie wyludniają. Mam też nadzieję, że zostaną jednak niektóre nasze elementy charakterystyczne. Bazary, na których można kupić buty za 10 czy 15 zł, a cichociemni panowie oferują wszelką pomoc pytając: „czego potrzeba?” oraz handlują papierosami z czarnych reklamówek. Sklepowe w mięsnym rubasznie podtańcowujące i zaśpiewujące: „ojdana, ojdana!”. Stara handlara, która przechodząc obok mnie nagle zatrzymuje się i zalotnie komentuje moje rzekomo zgrabne nogi. Chwacko-harcerski klimat Bieszczad to może nie do końca coś, co lubię, ale jednak ciekawe jest, że w takich Ustrzykach Górnych w przysklepowej knajpie już od wczesnego popołudnia siadają jacyś podstarzali kowboje i bluesmani, piją piwo i śpiewają harcerskie piosenki o miłości do Bieszczad. W barze na pobliskim kempingu samotny pan w kowbojskim kapeluszu i czarnym stroju dopija kolejne piwo, puszcza z komórki stare metalowe kawałki, najpierw długo konferuje sam do siebie, aby w końcu stwierdzić, że chyba ma już dosyć i zwrócić się do młodej barmanki: „Jola, zaniesiesz mnie na górę?”. Albo kiedy z krzaków wyskakuje jakiś młody chłopak i krzyczy na cały kemping: „Jestem szczęśliwy, jestem zajebisty!”. Na to chłopak siedzący przy stoliku obok mnie odpowiada: „Cicho bądź. Pij dalej.” W obskurnym barku z kolei klienci podchodzą, aby zamówić coś do jedzenia:
- To co jest do jedzenia?
- Ja jestem. Hahaha.
- Uwaga, bo panią zjem. Hahaha.
- Jest gulasz z ziemniakami.
- Nie.
- To co jest.
- Wszystko inne.
- A jest żurek.
- Nie.
- A są jakieś zupy.
- Nie. Piwo jest. Leżajsk czy Żubr?

O piciu w Polsce już coś tam pisałem. W Krempnej w Beskidzie Niskim napotkałem wyrazistą reprezentację tego zjawiska. Do domu, w którym wynajmowałem pokój, regularnie od siedmiu lat przyjeżdża grupka znajomych. Przyjechało więc trzech braci i jeden kolega z żoną i dzieckiem. Dorośli byli w wieku ok. 30-40 lat. Przyjechali z Rzeszowa i Krakowa. Osoby wykształcone. Część prowadzi swoje firmy. Jeden pan był nauczycielem. Przyjechali w piątek późnym wieczorem zmęczeni. Delikatnie więc zrobili dwie flaszki i kilka piw. Wypalili pół słoika petów i poszli spać. Następnego dnia jednak jednego pana z piwem widziałem na balkonie już od 6.30 rano. Kiedy wróciłem z długiego spaceru po górach około 16 grill był już rozpalony, a na stole stały puste flaszki. Co jakiś czas któryś z panów robił się zmęczony. Kładł się więc na godzinkę na drzemkę, aby zaraz potem wrócić i kontynuować picie. Taki rodzaj sztafety.

No i wreszcie czyż nie jest uroczo żyć w kraju, w którym nadjeżdżający z przeciwka radiowóz policyjny ostrzega mnie długimi światłami o stojącym w najbliższej wiosce patrolu z radarem?




Niepowtarzalne poczucie humoru.

Też śmieszne.

Lublin.





Krasnystaw.

Zamość.


Zwierzyniec.

Browar w Zwierzyńcu.

Bieszczady.







Krosno. Fara.

Krosno. Kościół Kapucynów.


Krempna.






Łaził ze mną cały dzień po górach. Przed każdym krzyżem przystawał i się w niego gapił. Do kapliczki wlazł natychmiast i się w niej położył. Do cerkwii wlazł za mną i sapał. Potem okazało się, że ma na imię Kuba.

Pieskowa Skała.

Zamek Krzyżtopór w Ujeździe.

Przeprawa na Wiśle koło Baranowa Sandomierskiego.

Baranów Sandomierski.


Opactwo cystersów w Koprzywnicy.

Sandomierz.

 



Parę słów o najciekawszych punktach tej dwutygodniowej rundy po Polsce. Na zachętę.

Przemyśl
Miasto wita wspaniałą panoramą. Zabudowania starówki opadają ze wzgórza do rzeki San. Ciepłe popołudniowe światło podkreśla przede wszystkim urodę górujących nad miastem kościołów. Szczególne wrażenie robi kościół Franciszkanów. Rynek jest rozległy i tak jak cała starówka opada w dół. Otaczają go kamienice z XVI i XVII wieku. Pełno tu knajpek z ogródkami, które jednak nie są nachalne i nie zaburzają architektury rynku. W dodatku w zimie można sobie pojeździć na nartach. Kilkaset metrów od starówki jest stok z wyciągiem krzesełkowym. Do tego przepiękne okolice i bliskość Bieszczad.

Drewniane cerkwie
Tego jest pełno w całej południowo wschodniej Polsce. Ja objeździłem te w okolicach Przemyśla i widziałem kilka w Beskidzie Niskim. Jestem absolutnie zauroczony. W każdej praktycznie wsi jest taka drewniana cerkiew. Prawie wszystkie są wyremontowane. Większość z nich jest naprawdę efektowna. Każda jest trochę inna. Powstały głównie w XVII i XVIII wieku. Cudo. Dla mnie to jest nasze polskie Bagan. W wielu z nich nadal odbywają się nabożeństwa. Czasem są to normalne msze katolickie, czasem, tak jak w Nowicy, przepiękne msze w obrządku biznatyjsko-ukraińskim, prowadzone po ukraińsku, przepełnione słowiańskim duchem i pięknym śpiewem. A przecież w Polsce należy to do rzadkości. Nikt w końcu tak potwornie nie fałszuje hymnu czy głupiego sto lat, jak my.

Ikony i Beksiński w Sanoku
Sam Sanok mnie nie zachwycił, ale muzeum na Zamku już tak. Po pierwsze znajduje się tu spora kolekcja i co ważne dobra ekspozycja wyjątkowej urody ikon cerkiewnych, z których wiele pochodzi z XV wieku. Po drugie jest tu największa kolekcja dzieł Zdzisława Beksińskiego. Jak dla mnie jest tego może nawet za dużo. Trudno to ogarnąć. Trudno uwierzyć, że facet zdążył tego tyle naprodukować. Ale facet był jednocześnie cholernie zdolny. Jednym słowem, naprawdę warto.

TransEuro w Krakowie
Miło wiedzieć, że w naszym kraju jest miejsce na takie inicjatywy jak Transeuro2012. To był happening polegający na rozegraniu prawdziwego meczu piłkarskiego z udziałem gejów, lesbijek, transseksualistów i heteryków. Takie przedsięwzięcie odbyło się ostatnio na stadionie Wawelu w Krakowie i było naprawdę przednią zabawą. A że akurat byłem w pobliżu, to się załapałem. Najlepszym komentarzem do tej imprezy niech będzie tekst, który usłyszałem w szatni. Otóż choć to niejasne w tym środowisku, to jednak szatnie były początkowo podzielone na te dla kobiet i dla mężczyzn. Jeden z uczestników, wysoki facet o imieniu Edyta, który przybył na stadion w butach na wysokim obcasie, krótkiej sukience i czarnej peruce, zapytany przez kolegę lub koleżankę do której szatni powinni wejść, odpowiedział bez namysłu: „Wszystko jedno.”

Radom
To tak blisko od Warszawy. Nawet parę razy byłem, ale zawsze przejazdem. Do głowy mi nie przyszło żeby się zatrzymać choć na chwilę. Przecież to Radom. Tym razem jednak postanowiłem sprawdzić. Okazuje się, że to miasto dla mnie przede wszystkim bardzo urokliwe. Ciekawy układ miasta z opustoszałym martwym i zaniedbanym Rynkiem i z kolei długim ruchliwym deptakiem ciągnącym się ulicą Żeromskiego wśród klasycystycznej zabudowy z XIX w. z licznymi sklepami i kafejkami. Do tego ładne i duże parki, ciekawe muzea, teatr, podwórka, fajne blokowiska i dzielnice przemysłowe. I jak to zwykle bywa trudno powiedzieć co sprawia, że to takie fajne miasto. Dla mnie fajne są miasta, po których chce się chodzić.

Kwatery prywatne
Jak się jeździ po krajach rozwiniętych, to szuka się zakwaterowania głównie w hostelach. Kraje biedniejsze to najczęściej podłe hotele. Polska zaskoczyła mnie dostępnością, ale przede wszystkim wysokim standardem kwater prywatnych. Oczywiście poziom komfortu w nich bywa różny, ale właściwie zawsze gospodarze są mili i bardzo się starają o klientów, a kwatery są czyste, najczęściej świeżo po remoncie, z komfortowym dostępem do kuchni i darmowym parkingiem. Ponadto w większości miejscowości ofertę kwater można zobaczyć i zarezerwować w internecie. Jeżeli nie ma w internecie, to najprawdopodobniej natkniemy się na miejscu na liczne ogłoszenia i tabliczki, albo możemy uzyskać adresy w punkcie informacji turystycznej. Ceny są naprawdę atrakcyjne. W Kręmpnej miałem przestronny pokój z własną łazienką i małą garderobą za 30 zł. W Sandomierzu zaszalałem i mieszkałem w małym mieszkaniu składającym się z pokoju, kuchni, łazienki i przedpokoju za 50 zł.

I tylko jednego w Polsce moim zdaniem powinniśmy się wstydzić. To jest nasza zabudowa. Ten chaos, burdel, brak spójności i samowolka jaka kreuje nasz krajobraz, szczególnie ten w małych miejscowościach, jest po prostu karygodny. Najróżniejsze formy, wielkości, przybudówki, dobudówki, podbudówki, dachy kryte czym popadnie, ogrodzenia jedno brzydsze od drugiego, kolory od sasa do lasa, ze szczególnie modnym ostatnio ostrym pomarańczem i różem. To tworzy obraz zupełnie przypadkowy i niestety w bardzo złym guście.

Jeszcze jedno ważne. Otóż na szczycie bieszczadzkiej Tarnicy doznałem olśnienia. I teraz wiem już co chcę dalej robić w życiu. I po to chyba był ten ostatni polski odcinek potrzebny.

Przemyśl.






Zamek w Krasiczynie (być może ostatnie chwile, bo właśnie został odzyskany przez dawnego właściciela, Michała Sapiehę, podobno Zamek jest do kupienia za 300 mln zł).



Michałówka.

Stubienko.

Chotyniec.

Liskowate.

Leszno.

Medyka.

Gdzieś po drodze.

Kościół w Haczowie.

Krempna.


Wołowiec.

Nowica.

Radom.








 


Przez 338 dni w podróży pokonałem około 86 tys. kilometrów. Owszem, prawie 40 tys. z tego przeleciałem samolotami, ale cała reszta to telepanie się różnymi środkami lokomocji po ziemi i wodzie. W tym 3600 kilometrów rykszą, ok. 1800 na skuterach, 1600 na motorze i jakieś 600 km pieszo (tu liczę tylko konkretne trasy, szlaki, wycieczki, etc., a nie wiele kilometrów pokonywanych codziennie przy zwykłym łażeniu). Zdarłem tym sposobem 5 par klapek.

W ciągu 337 nocy odwiedziłem 138 różnych hoteli i guest housów. 40 nocy spędziłem w pociągach i autobusach. Zdarzało się też spać na lotniskach i pod gołym niebem. A, no i ze 300 prysznicy wziąłem w zimnej wodzie. A wcale nie zawsze było to orzeźwiające doświadczenie. I jeszcze muszę się przyznać, że tylko 329 dni było rzeczywiście w klapkach.

Cokolwiek dalej by się nie wydarzyło, to swojej decyzji o rozstaniu się z pracą i wywaleniu oszczędności na roczne wakacje na pewno nie żałuję. Przez ten rok wydarzyło się bardzo dużo, nauczyłem się dużo o sobie, inaczej patrzę na wiele tematów, a do innych mam po prostu większy, zdrowy dystans. Przede wszystkim zrealizowałem więcej marzeń niż przez ostatnie 10 lat. A marzenia podobno są bezcenne. Ponadto wygląda też na to, że sporo dzięki temu uda mi się w swoim życiu zmienić, i to na lepsze. A takie zmiany kiedy tkwi się w codziennym kieracie korporacyjnym są trudne do przeprowadzenia.

Filip z Tarascan uważał, że istnieją trzy dostępne człowiekowi drogi poznania: wiedza zaczerpnięta z ksiąg lub od uczonych znawców, kontemplacja i oszołomienie. Przez ten rok intensywnie korzystałem ze wszystkich tych dróg.

W tym czasie uświadomiłem sobie kilka pewnie nie nowych i nie przełomowych, ale dla mnie ważnych spraw.

Że tęskni się zawsze za tym czego się w danym momencie nie ma. Jak się ma dużo pracy, to chciałoby się wyjechać na wakacje. Jak się jest długo na wakacjach, to chce się już pracować. Jak się ma dziewczynę szczupłą, to się czasem ogląda za bardziej pełną. Jak się ma za mądrą, to czasem się chce i jakąś głupszą. Jak się jest w związku, to brakuje wolności. Ale jak się jest wolnym, to by się chciało móc w każdej chwili się do kogoś przytulić. Jak się jest w Polsce, to się marzy o krewetkach w zielonym curry, a w Tajlandii tęskni się za młodymi ziemniakami z koperkiem. Więc najlepiej jest się cieszyć tym co się ma, a zmiany zawsze są korzystne.

Że raczej jednak co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro. To zasada, którą posługuje się jeden mój kolega. To co prawda człowiek specyficzny, który jak sam mówi, swoje umiejętności życiowe i talenty wykorzystuje nie do rozwoju, ale do znajdowania luk w systemie żeby się opierdalać. Ale muszę powiedzieć, że rzeczywiście odkładanie pewnych spraw na później, to doskonały sposób na selekcję rzeczy naprawdę istotnych od tych, które tylko się takie wydają. I jak sobie myślę ilu rzeczy mogłem nie zrobić na marne gdybym stosował tę zasadę w pracy w korporacji, to aż mi ciężko uwierzyć.

Że muzyka jest jedyną rzeczą bez której nie potrafiłbym żyć. Telewizor wyrzucam w pierwszej kolejności. Bez komórki też można funkcjonować i jest to nawet przyjemne. Internet jest teraz niezbędny, ale nadal są miejsca i zajęcia, w których można sobie bez niego doskonale poradzić. Miłość też nie jest niezbędna. Jak to mówił Himilsbach we „Wniebowziętych”: „Tylu fajnych chłopaków zmarnowało się przez kobiety”. Alkohol ciężko porzucić, ale jednak da się. Przyjaciele bywają zawodni. A muzyka nigdy nie zawodzi i potrafi cuda zdziałać na dobre samopoczucie.

Że duszę mam Słowiańską. Oczywiście urodziłem się w Polsce, mówię po polsku, mieszkam tu i jak na razie nie chcę gdzie indziej. Ale czuje bardzo silną więź ze wszystkimi Słowianami. Uwielbiam języki, którymi mówią. Identyfikuję się z ich sukcesami, szaleństwami i słabościami. I jeśli już kiedyś miałbym zamieszkać poza Polską, to najprawdopodobniej gdzieś niedaleko.

Niniejszym wszystkim, którzy tu przez ten rok zaglądali najserdeczniej dziękuję. Szczególnie tym, którzy odważali się czasem na komentarze, w takiej czy innej formie.

Robert Kaplan w książce „Bałkańskie upiory” cytuje powiedzenie Bułgara Guillermo: „Mężczyzna nie jest mężczyzną dopóki nie rzuci wszystkiego i nie ruszy w drogę”. Zmężniałem przez ten rok.

Pierwowzór rykszy.

Robocop.

Sporty macho.

Sporty soft.