niedziela, 22 stycznia 2012

Ładny ten Wietnam

Nie wiem jak tu o tym Wietnamie napisać. Żeby go nie skrzywdzić przypadkiem. I żeby napisać ciekawie, mimo że mnie nie ciekawi. Bo obrońcy Kambodży już mnie skarcili, że przesadziłem. A ja się nie wycofuję. W tym momencie, w tych warunkach, taka opinia ze mnie wylazła. I pozostawiła za sobą ciemny ślad.

Teraz zatem siedzę w Hanoi i kombinuje. Myślę, że już choćby fakt, że tak trudno mi coś o Wietnamie napisać świadczy o tym, że to dla mnie kraj nieco zbyt mało wyrazisty. Najwyraźniej jednak potrzebuję większych emocji i silniejszych doznań niż te, których dostarczył mi Wietnam. Szczególnie, że styczeń nie jest chyba najlepszym okresem na wizytę w tym kraju. Cała jego środkowa i północna część spowita jest w chłodnej, mżawkowej szarudze. Odpadają zatem przede wszystkim przyjemności plażowych kurortów (co akurat boli mnie najmniej), ale też ciężko jest amatorowi, z małpowatym aparatem, zrobić fajne fotki (to przecie turystyczna sól). Do tego ciuchy wiecznie mokrawe, błoto, wilgoć, na skuterze zimno i tak naprawdę najchętniej zaszyłoby się pod kocem z kawą i książką.

Kształt Wietnamu stwarza bardzo dogodne warunki dla funkcjonowania wielkiej turystycznej machiny. Ponieważ kraj jest wąską pionową kiszką, większość najciekawszych miejsc położona jest na linii południe północ między Ho Chi Minh a Hanoi. To sprawia, że zwiedzanie Wietnamu jest liniowe i nie daje zbyt wielu możliwości odstąpienia od standardowej trasy. Biznes turystyczny skrzętnie to wykorzystuje. Autobusy z miejscami do spania jeżdżą na zasadzie tramwaju, wysadzając ludzi w poszczególnych miejscach po drodze i zabierając na pokład innych. Każda firma przewozowa jest powiązana z określoną grupą hoteli, której naganiacze pojawiają się już czasem na pokładzie autobusu oferując darmową podwózkę prosto do hotelu. Każdy hotel jest z kolei jednocześnie biurem turystycznym, które załatwia kolejne bilety autobusowe, wszelkiego rodzaju wycieczki po okolicach oraz wynajmuje skutery i rowery. W zasadzie ciężko się z tej machiny wyrwać i w sumie jest ona wygodna, bo oszczędza czas. A jak wygodna, to niestety nudna. Cały czas jedziemy jak po szynach bez możliwości zboczenia ze standardowej trasy. Dopóki pogoda jest dobra, to można przynajmniej wsiąść na skuter i obejrzeć okolice po swojemu i we własnym tempie. Ale już na przykład wyjście poza standardową trasę wymaga sporego wysiłku. Agencje turystyczne nie sprzedają biletów do mniej popularnych destynacji. Zmowa jest silna. Często nie chcą nawet udzielić informacji jak dotrzeć na dworzec autobusowy, żeby spróbować na własną rękę. Kiedy już na niego docieramy okazuje się, że autobusów w takie miejsca jest mało, a ceny biletów są zaskakująco wysokie, albo przynajmniej są takie dla turysty. Na taki wariant trzeba mieć w Wietnamie dużo więcej czasu (ja się tu z różnych względów dość spieszyłem) i w sumie o dziwo najwyraźniej także więcej pieniędzy.

Wietnam, poza oczywiście dużymi miastami, nie wciągnął mnie ani nie zachwycił. Potraktowałem go zaliczeniowo. W szybkim tempie przejechałem go z dołu do góry. Wrażenia? Przede wszystkim nie warto było przyjeżdżać do Wietnamu. Ale były tzw. momenty. Jazda na skuterze w szaleńczym ruchu Sajgonu. Wizyta w Muzeum Ho Chi Minha w Hanoi. Niezwykle urodziwa droga Sapa – Dien Bien Phu. 

Jedzenie zdecydowanie zawodzi. Podobnie jak ten kraj, nie ma wyraźnego smaku i charakteru. Ludzie żywią się na ulicy głównie zupami Pho (w ciągu nieco ponad dwóch tygodni pobytu w Wietnamie zjadłem ich ponad 20) i wszelkiego rodzaju mięsem z ryżem lub kluchami oraz gotowanymi warzywami. Potrawy są kompletnie niedoprawione. Wietnamczycy robią to sami, stosując różnego rodzaju gotowe sosy i ulepszacze z butelki, tubki lub słoika oraz świeże zioła. Nie ma w tym grama finezji. Na ulicy można poza tym zjeść np. małe naleśniko-omlety z warzywami i mięsem lub owocami morza, cieniutkie ryżowe naleśniki faszerowane mięsem i cebulą, maczane w słodko kwaśnym sosie, bagietki na ciepło ze smażonym jajkiem i różnego typu wędlinami. W Sajgonie można było znaleźć delikatne małe babeczki z mięsem lub krewetkami. To chyba najlepsze, co tu jadłem na ulicy. Poza tym dużo grillowanego mięsa. W tym także kurze stopki i różne małe ptaki przygotowane w całości. Bywają także takie jakby wielkie knedle faszerowane mięsem, makaronem, jajem i warzywami. No i są zgniłe jaja. W lepszych knajpach repertuar oczywiście dużo bardziej zróżnicowany i wysublimowany, chociaż szansę dałem zaledwie kilka razy. Bo nie było warto. Niedoprawione i bezpłciowe (bez urazy, w dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo co kogo może urazić). Szczerze mówiąc nie bardzo mi się chcę cokolwiek więcej opisywać. Część kulinarna na specjalne życzenie jak zwykle.




Sekcja pro ekologiczna Muzeum Ho Chi Minh'a w Hanoi



Dien Bien Phu.






A co się w Wietnamie po głowie kołatało? Pierwsze pytanie jakie przychodzi do głowy to: gdzie ten socjalizm, jaki pamiętamy choćby z własnych doświadczeń? Na pewno nie widać go na ulicach. Kolorowe szyldy międzynarodowych korporacji, dobre samochody, ekskluzywne sklepy, eleganckie knajpy, wszędzie pełno jedzenia i towarów wszelkiej maści. Nie ma go też w działaniu mechanizmów rynkowych. Ceny wszelkich towarów potrafią zmieniać się bardzo dynamicznie dostosowując do bieżącego popytu i możliwości finansowych potencjalnych klientów. Najwyraźniej było to widać w przypadku biletów autobusowych. W momencie kiedy zaczynał się okres noworocznych wietnamskich urlopów ceny biletów natychmiast poszybowały w górę. W dodatku rosły z godziny na godzinę wraz z malejącą sukcesywnie podażą. I tak bilety, które zwykle kosztują 10$ kosztowały w przeddzień wyjazdu nawet 30$. Wygląda jakby wietnamski socjalizm ograniczał się do tego, że władzę pełni i profity z niej wynikające czerpie jedna opcja polityczna, Komunistyczna Partia Wietnamu. No i jest propaganda. Na ulicach tak mocno jej nie widać. Ogranicza się do barw, flag, symboli i swoistego imperialistycznego stylu. Natomiast epopeja Ho Chi Minha zaprezentowana w muzeum jego imienia w Hanoi jest imponująca zarówno pod względem treści, jak i formy przekazu. Trochę tę komunę jeszcze czuje się w ludziach, w takich zwykłych codziennych relacjach, w sklepie, autobusie, na dworcu. Wielu sprzedawców czy kierowców stawia klienta w roli namolnego petenta, którego można lekko sponiewierać. Nierzadko spotkałem się tu z postawą typu „nie podoba się to wypier…”. Zadziwiająca jest wręcz czasami bezczelność Wietnamczyków w oszukiwaniu turystów. To są działania na różnym poziomie, ale obecne bez przerwy. Normą jest, że w autobusie zawsze lokalesi mają najlepsze miejsca, a przyjezdni sadzani są z tyłu, na krótszych czy ciaśniejszych miejscach, najchętniej w okolicy toalety. Wielokrotnie zdarzają się sytuacje pobierania opłat za coś, co jest za darmo. Niemało jest zadziwiająco małostkowych kantów, typu zamiast dwóch jajek na śniadanie podamy jedno, zamiast tosta damy starą bułkę, itp. W dodatku zawsze ponuro i szorstko. To wszystko niby szczegóły, ale sprawiają, że tego kraju zwyczajnie się nie lubi.

Kolejne zagadnienie jakoś mnie tutaj zastanawiające to kwestia tożsamości narodowej. Z różnych perspektyw. Po pierwsze nie czuję do końca na czym buduje swoją tożsamość Wietnam. I nie wiem czy to wynik skutecznej propagandy socjalistycznej, braku wyraźnego charakteru mieszkańców tego kraju, czy też po prostu moje niedoinformowanie. Zastrzegam więc, że mogę się mylić i nie popieram przedstawianego tu poglądu żadnym pogłębionym badaniem historycznym. Opieram się na swoim wrażeniu po przeczytaniu podstawowych informacji o historii tego kraju, po obejrzeniu tego co przedstawiane jest w tutejszych muzeach i po tym co tu widziałem. Nie udało mi się też tej opinii skonfrontować z Wietnamczykami, bo po prostu nie spotkałem żadnego, który mówiłby wystarczająco dobrym angielskim (ten brak możliwości komunikacji zawsze najmocniej boli). Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że Wietnam to właściwie jest kawałek Chin (tu też zastrzegam, że nigdy nie byłem w Chinach i znam je głównie z kultowych filmów kung fu), który się oddzielił i przez wieki próbował walczyć o wolność i stworzyć swoją tożsamość. Państwo założone przez chińską dynastię. Język i pierwotny alfabet wywodzące się z chińskiego (w XVII w. misjonarze przywieźli tutaj alfabet łaciński, który początkowo funkcjonował równolegle z chińskim, a w XX w. stał się obowiązującym). Wietnamski buddyzm jest pomieszany z Konfucjonizmem, Taoizmem i innymi wierzeniami chińskimi. Tysiącletnia chińska okupacja sprawiła, że w zasadzie całe obecne dziedzictwo kulturowe tego kraju to tradycja chińska. Mam wrażenie, że uciekając od chińskich korzeni Wietnamczycy na siłę odnoszą się do Państwa Champa , które czasy świetności przeżywało w IX i X w. Znajdowało się ono co prawda na tym samym mniej więcej terenie, ale było zhinduizowane, posługiwało się sanskrytem oraz językiem Cham, który z kolei należy do grupy malajsko-polinezyjskiej. Poza tym obecnie większość z zaledwie ok. półmilionowej populacji Cham mieszka w Kambodży. Państwo wietnamskie kształtowało się więc w podobnym okresie co polskie, ale z okresu między XI a XIX wiekiem niewiele pozostało, a to co można oglądać znowu bardzo przypomina Chiny. W pełni odrębna historia Wietnamu zaczyna się więc na dobre wraz z antykolonialną ofensywą prowadzoną przez Ho Chi Minha i opiera się na dwóch wojnach indochińskich. Najpierw, po zakończeniu II WŚ w podzielonym na część północną i południową Wietnamie rozgrywała się dosyć skomplikowana walka o wpływy pomiędzy Francuzami wspieranymi przez USA , a komunistami z Ho Chi Minhem na czele, która przerodziła się w konflikt zbrojny. Po jego krótkotrwałym zażegnaniu i przekazaniu władzy w ręce Wietnamczyków w celu zjednoczenia kraju i zorganizowania wspólnych wyborów spór pomiędzy obiema częściami Wietnamu rozgorzał na nowo. W 1964 roku Amerykanie w obawie przed przejęciem władzy przez Ho Chi Minha wspieranego przez Rosję i Chiny na dobre rozpoczęli działania wojenne. Co było dalej wszyscy wiemy. Wojna zakończyła się ostatecznie w 1975 roku zajęciem przez komunistów Sajgonu, teraz zwanego Ho Chi Minh. Dopiero od tego momentu Wietnam zaczął się rozwijać jako w pełni zjednoczone choć nie demokratyczne państwo. Krótko mówiąc, nie potrafię powiedzieć jaki jest Wietnamczyk, jakie są cechy jego charakteru, jego wartości, czy i z czego jest dumny. Wietnamczyk jawi mi się jako człowiek smutny, ponury, z trudną historią, ale jakoś zakompleksiony i nie wiadomo dlaczego próbujący odgrywać się obecnie na innych za wiele lat swojej niedoli.

Ale tożsamość to także to, z czym przyjeżdżają tutaj inne narody. W Wietnamie nie da się nie myśleć o tym jak czują się tutaj Amerykanie. Tym bardziej, że jest ich tutaj sporo. Przyjeżdżają i idą np. na wystawę do Muzeum Wojny w Sajgonie (ta nazwa jakoś bardziej mi odpowiada). Tam wesoło robią sobie zdjęcia na tle amerykańskich maszyn wojennych z czasów wojny. Są fajne helikoptery, i samoloty są i czołgi. Potem, jak mają cierpliwość, poczytają o historii wojny w Wietnamie i dowiedzą się, że wszystko to wydarzyło się dlatego, że Ameryka postanowiła zdecydować za Wietnamczyków za którą opcją polityczną powinni się opowiedzieć. Następnie idą na piętro budynku i oglądają drastyczne świadectwa tego, co wyprawiali tutaj ich bohaterscy żołnierze. I to nie są jakieś tam teksty propagandowe (tych też trochę jest, ale to nie one robią najmocniejsze wrażenie). To są po prostu zdjęcia mężczyzn, kobiet i dzieci wleczonych za czołgami, bitych, torturowanych, oblewanych napalmem i traktowanych bronią chemiczną. A potem zaglądają do internetu i czytają wiadomości, z których wynika, że Amerykanie są uparci i nie wyciągają wniosków. O kolejnych skandalach z torturowaniem więźniów w Iraku czy Afganistanie. O tym, jak trudno jest wykazać jakie korzyści przyniosła wojna w Iraku. O coraz to nowych ofiarach w Afganistanie. O tym, że po ponad 10 latach wojny wraca się tam właściwie do punktu wyjścia (zgodnie z bardzo przekonującą audycją zasłyszaną w sekcji dokumentalnej BBC na samym początku konfliktu, jeszcze w 2001 roku, Talibowie zaproponowali rozmowy pokojowe; Waszyngton, nie odróżniając Talibów od Al Kaidy, nie zgodził się na paktowanie z terrorystami; ale już w roku 2012 administracja Obamy rozpoczęła negocjacje pokojowe). O tym, że za chwilę będziemy mieli kolejną interwencję zbrojną w Iranie. Jak się czuje tutaj ten Amerykanin i co o tym myśli? Bo ten, który paraduje tutaj w czapeczce z wietnamską flagą, która jest prawie taka sama jak flaga Wietkongu, to chyba niewiele.

A właściwie to obie powyższe kwestie skłaniają do zastanowienia się nad tym w jak skomplikowanym świecie żyjemy, jak trudno jest odróżnić dobrych od złych, a przede wszystkim jak mało rozumiemy i wiemy o tym jak ten świat naprawdę działa. Przynajmniej ja tak mam.

A teraz szczerze – męczę ten wpis od ponad tygodnia. Jestem już po jednym z najprzyjemniejszych dni w życiu, który spędziłem w Laosie i najchętniej w ogóle nie wspominałbym o Wietnamie. Po raz pierwszy w czasie tej podróży byłem szczęśliwy opuszczając jakiś kraj. Więc nie zamierzam się dalej męczyć i wrzucam co mam. Za to będzie więcej zdjęć. Wietnam jest jak śliczna dziewczyna, z którą nie ma o czym rozmawiać.


Nha Trang.




Hoi An.







Myson.

Hue.






Hanoi.








Sapa.