sobota, 19 listopada 2011

Finisz

11.11.2011. Foto Magda Pękacka.
 


Ponad 3600 kilometrów przejechanych rykszą. 160 godzin spędzonych za kierownicą. 41 wizyt na stacjach benzynowych, ponad 150 litrów paliwa zmieszanego w kanistrze z olejem. Po drodze widok 69 przejechanych psów, 2 wydr i 1 kota. Zaskakująco mało było usterek. Pierwszego dnia zgubiłem śrubę od koła. Drugiego przestał działać licznik. Potem było połamane przednie zawieszenie. Następnie złamany zaczep do wajchy startowej, wymiana uszczelki skrzyni biegów i nowa lampa. Dalej wymiana dwóch trybików skrzyni biegów. Dwa razy trzeba było zmienić łożysko kierownicy. Dwukrotnych napraw wymagało sprzęgło. Raz drobna regulacja, drugi raz konieczna wymiana pierścienia osadzającego sprzęgło. Raz wymiany i uzupełnienia wymagał olej. I to wszystko. W Chennai zostałem wyposażony w cały wór części, które najczęściej się psują. Po kilka linek sprzęgła, gazu, hamulca. Świece, korki paliwa, przełącznik i tarcze sprzęgła. Cały ten zestaw przywiozłem ze sobą do Kalkuty. Nic się nie przydało. To oczywiście świadectwo mojego doskonałego wyczucia tego urokliwego sprzętu oraz delikatności i płynności jazdy.

Indie z rykszy są momentami piękne. Wtedy kiedy jest dobra droga i mały ruch. Kiedy możemy w każdej chwili zatrzymać się i rozkoszować pięknymi widokami, a w pobliżu przynajmniej przez kilka minut nie ma żadnego człowieka. Kiedy o świcie pijemy słodki czaj, zagryzamy herbatnikiem i patrzymy sobie jak powoli i leniwie świat tutaj budzi się do życia. Gdy po paru godzinach jazdy znajdujemy przyjemne miejsce, w którym możemy się zatrzymać, odsapnąć i zjeść banana z wczorajszym czapati. Kiedy w każdej chwili, widząc coś co nas zainteresuje – piękne jezioro, kolorowe pole czy górujący nad domami dach świątyni – możemy zjechać z drogi i tam zajrzeć. Kiedy w wiosce, do której przyjeżdżamy wszyscy witają nas uśmiechami, są pomocni i przyjaźni. Dzieci wesoło otaczają rykszę, prowadzą nas do hotelu, pokrzykując, naciskając na trąbkę i kłócąc się kto może usiąść na siedzeniu. Gdy znajdujemy przyjemny hotel za rozsądną cenę, a wieczorem idziemy do lokalnej knajpki i wybieramy często jedyną dostępną potrawę. Nawet kiedy jest to zwykły dal, zawsze jest świeży, każdy jest nieco inaczej przyprawiony, albo ma jakiś nietypowy składnik. Po całym dniu zmagań na drodze smakuje doskonale.

Przez większość czasu jest jednak inaczej. Godzinami trzeba zmagać się z dramatycznie złymi drogami. One wyglądają jak po wieloletniej wojnie, bombardowaniach i przejazdach tysięcy kolumn czołgów. Wokół samochody, motocykle, traktory, kombajny, rowery, dziwne pojazdy własnej konstrukcji, szalejące autobusy i ciężarówki z ogłuszającymi klaksonami. Ciężarówka jadąca z przeciwka wyprzedzanie rozpoczyna w dowolnym dla siebie momencie sygnalizując długimi światłami, że jadący swoim pasem polski rykszarz powinien zjechać na bok, zwolnić, a czasem wręcz się zatrzymać. Kierowca wyprzedzającego nas autobusu niemiłosiernie nadużywa klaksonu, który eksploduje nam prosto w ucho. Kiedy tylko zrówna się z naszym pojazdem, jego pomagier wystawia rękę, a potężny pojazd spycha nas z drogi wymuszając hamowanie. Duże pojazdy włączają się do ruchu kompletnie nieoczekiwanie, bez sprawdzenia czy coś jedzie po drodze. Inni kierowcy powinni to przewidzieć.

Co chwila musimy omijać zwierzęta. Psy są w miarę łatwe, bo reagują na klakson, chociaż widzi się tutaj tyle ich trupów, że za każdym razem mam podejrzenie, że może niektóre z nich to samobójcy, którzy nieoczekiwanie rzucają się pod koła. Kozy zwykle trzymają się w grupie i przechodzą przez drogę całymi stadami. Najtrudniejsze są krowy. Decyzje o przejściu przez jezdnię podejmują nieoczekiwanie, kompletnie nie zwracają uwagi na jadące samochody i często zmieniają swoje decyzje.

Jazda tutaj wymaga zatem nieustannego skupienia. To jest jak gra zręcznościowa, level pro. Każde oderwanie wzroku od drogi może zostać ukarane wjechaniem w gigantyczną dziurę. Dodatkowym utrudnieniem są punkty opłat za drogi. Mimo, że ryksze i motocykle są zwolnione z opłat, panowie nierzadko spróbują naciągnąć nas na kilkadziesiąt rupii. Najczęściej kończy się to krótką wymianą zdań i zdecydowanym przejazdem przez bramkę. W ekstremalnych wypadkach pan kurczowo trzymający się rykszy wykonuje desperacki slajd na klapkach, dając za wygraną tuż przed krawężnikiem. Miałem kilka sytuacji, które spowodowały przyspieszenie mojego tętna oraz palpitację serca kierowców ostro hamujących jadących z przeciwka ciężarówek. Zdarzyło mi się przecenić przyspieszenie bolidu. Raz skończyło się to przycierką o wyprzedzany traktor i efektownym poślizgiem rykszy.

Niezwykle trudno w takiej podróży o chwile spokoju. W każdym miejscu natychmiast wokół rykszy gromadzi się wianuszek ludzi. Setki razy musiałem odpowiadać na te same pytania. Where from? Where going? Your auto? How much? Petrol? Distance per one liter? Nawet kiedy zatrzymywałem się na kompletnym pustkowiu, siadałem sobie na tylnym siedzeniu rykszy i zamykałem oczy, to gdy otwierałem je po kilku minutach, miałem przed sobą zdziwioną twarz Hindusa.

Na ostatnim odcinku z Varanasi do Kalkuty miałem też wreszcie pasażera. To ciekawe, bo wydawało mi się, że sporo osób może być zainteresowanych możliwością przejażdżki rykszą i zobaczenia Indii z zupełnie innej perspektywy. Większość osób okazywała jednak raczej zdumienie i brak zrozumienia. Zamiast ekscytacji były więc spojrzenia pełne politowania. W Ellorze, gdzie czekałem na autobus powrotny do Aurangabadu, kiedy kilka autobusów z rzędu nie zatrzymało się na przystanku, podszedłem do czekających obok Francuzki i Walijczyka. Zapytałem czy nie ma jakiejś alternatywnej opcji powrotu. Bret powiedział, że niby moglibyśmy wziąć rykszę, ale pomysł tłuczenia się 30 kilometrów w tej małej puszce wydał mu się niedorzeczny. Rozbawiony powiedziałem, że to śmieszne dość, bo ja właśnie jadę czymś takim do Kalkuty. Chyba nie uwierzył. Jedynymi osobami, które wyrażały zainteresowanie i aprobatę dla takiego pomysłu byli Polacy. I tak w Varanasi przy śniadaniu na tarasie Magda, sąsiadka z Mokotowa, w ciągu kilku godzin zdecydowała się zwrócić swój bilet do Kalkuty i następnego ranka siedziała już ze mną w Rykszy. Myślę, że nie żałowała tej decyzji. Góra prezentów jakimi obsypała mnie w podziękowaniu chyba to potwierdza. Jej koleżanka, która dojechała z Polski do Kalkuty przywiozła specjalnie dla mnie kilogram kabanosów, kiełbasę i butelkę ginu. Dobre polskie mięso po ponad dwóch miesiącach wegetarianizmu to duża przyjemność.

Na ostatnim odcinku obyło się bez przygód. Pięknym akcentem była z pewnością wizyta w Bodhgaya. Znajduje się tam przepiękna świątynia buddyjska z VI wieku, zbudowana obok drzewa, pod którym Budda doznał olśnienia. Wyruszając do Kalkuty oboje byliśmy lekko zestresowani przejazdem przez Bihar, który uchodzi za stan niebezpieczny, głównie ze względu na panującą tam biedę. W przewodnikach pisze się, że wciąż na porządku dziennym są tutaj zasadzki na drogach i porwania. Jak zwykle rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Dla nas Bihar był wyjątkowo gościnny. Nigdzie chyba na mojej trasie ludzie nie byli tak przyjaźni i bezinteresowni.

Wjazd do Kalkuty, do której dotarliśmy czwartego dnia podróży, był dla mnie niezwykle silnym emocjonalnym przeżyciem. Miałem wręcz ochotę wykonać Solberga po dojechaniu na miejsce, ale obecność Magdy nieco mnie onieśmieliła. Wieczorna jazda po Kalkucie była zresztą również jednym barwniejszych akcentów rykszowego czelendżu. Magda powiedziała potem, że dawno żaden facet jej tak nie zaimponował. Ruch, zamieszanie, hałas klaksonów, duszący smród spalin i nieprzewidywalne zachowania kierowców rzeczywiście robią mocne wrażenie. Ja jakoś samą Kalkutą nie bardzo się emocjonowałem, ale przeżywałem fakt zakończenia całego etapu podróży. Muszę powiedzieć, że czuję dużą satysfakcję, że udało mi się przez całą tę przygodę przebrnąć i poradzić sobie z czającymi się na mnie przeciwnościami. W Indiach nie obawiam się już chyba niczego i czuję się mocnym zawodnikiem. Bangladeszu, napierdalaj.



Zajazd przy drodze.













Pasażerka.

Foto Magda Pękacka.
Nie wiem nawet gdzie to było. Ale Sułtan Farid Ud Din Sher Shah wybudował to mauzoleum sam sobie.

Bodhgaya.

Świątynia w kurze.

Terakotowe świątynie w Bishnupur.

Foto Magda Pękacka.




Przy okazji jeszcze słowo o Varanasi. To jedno z obowiązkowych miejsc w Indiach. Miejsce, które dostarcza silnych wrażeń. A dla mnie przede wszystkim miejsce, w którym szczególnie silnie odczuwa się drastyczne często w Indiach zetknięcie sacrum i profanum.

To tu w wodach Gangesu żegna się z tym światem każdy hindu. Zwłoki większości ludzi są palone na drewnianych stosach na ghatach Varanasi, a ich prochy trafiają do rzeki. Ci, których na to nie stać mogą być skremowani tańszą, elektryczną metodą. Jest kilka grup osób, którzy są uznawani za czystych i nie są kremowani. To dzieci, kobiety w ciąży, bramini i pogryzieni przez kobry. Ciała tych osób są zatapiane w Gangesie. Kiedy takie ciało uwolni się od kamienia, wtedy spływa sobie spokojnie w dół rzeki. Takie widoki także nie są tu rzadkością.

Z jednej strony zatem mocny duchowy rytuał pożegnania zmarłego. Z drugiej przemysłowy właściwie sposób, w jaki się to odbywa. Miejsce kremacji działa 24 godziny na dobę. Non stop, niezwykle sprawnie, ustawiane są kolejne stosy. Ich konstrukcja zapewnia efektywne spalenie, które trwa około półtorej godziny. Specjaliści od palenia to domowie. Właściciele największego tutejszego miejsca kremacji są niedotykalni, ale z racji pobierania sowitych opłat za palenie zwłok (ok. 10 tys. rupii) są niezwykle wpływową i potężną rodziną. Mieszkają w dużej willi przy ghatach. Co chwila przynoszone są kolejne ciała. Są one obudowywane drewnem, o takim kształcie, aby jak najbliżej przylegało do ciała. Rodzina zmarłego nie uczestniczy w tym wydarzeniu. Zawsze jest jednak tłumek gapiów i turystów, których miny najczęściej okazują zdegustowanie i obrzydzenie. Jedyne czego tu nie można robić, to zdjęcia. Poza tym jest wszystko jak zwykle. Tony śmieci, psy, krowy, kupy, jedzenie, czaj, gwar i duszący dym. Zaraz obok ghatu, wieczorem, młodzi chłopcy rozgrywają partyjkę krykieta. No i odrobina czarnego humoru, która jakoś mnie rozbawiła. Bo umieszczenie przy samym ghacie, zaraz nad górami drewna używanego do kremacji zmarłych, szyldu reklamowego niemieckiej piekarni, wydaje się niefortunne.

Kolejny ważny element w życiu religijnym hindu to kąpiel z Gangesie. Wiadomo, że ta rzeka to ściek. Np. spływ osadów w Gangesie ma poziom 2177 mln ton na rok. Dla porównania Nil ma 110 a Dunaj 67. Stężenie bakterii coli w niektórych miejscach przekracza hinduską normę blisko 10 000 razy. To nie przeszkadza tysiącom ludzi na brzegach w wykonywaniu uświęconych ablucji. Jedni robią to ze zrozumiałym namaszczeniem i powagą. Inni po prostu wskakują do wody na główkę i wykonują parę rundek kraulem. Wiele osób nabiera wody z Gangesu w usta. Większość kończy na przepłukaniu i wypluciu, ale zdarzają się i tacy, którzy świętą wodą chcą się napełnić. Najmocniejsze wrażenie robią kąpiący się w miejscu kremacji zwłok. Wchodzą to wody przez popieliste błoto spalonych ciał. Powagę całego procesu, który szczególnie o świcie wygląda jednak poruszająco, psują setki łodzi pływających po rzece. Każda z nich wypełniona turystami trzymającymi w rękach aparaty fotograficzne. Co chwila błyskają flesze.

Kolejna rzecz, która w Varanasi jakoś szczególnie rzuca się w oczy, to właśnie turyści. Po pierwsze jest ich tu sporo. Ale przede wszystkim wyjątkowo się tu odróżniają od tłumu Hindusów. Wrażenie absolutnych ufoludków robią turyści z wyższej półki. Tacy, którzy mieszkają w dobrych hotelach, jedzą w sterylnych restauracjach, zakładają czyściutkie wyprasowane ubrania po czym przychodzą na ghaty. Każdy ich krok wydaje się być robiony z wysiłkiem i niepewnością. Nogi im się czasem aż trzęsą. Kurczowo trzymają się za torebki w obawie przed potencjalnymi złodziejami. Na twarzach obrzydzenie pomieszane ze strachem. Do tego koniecznie wymuszony uśmiech. No bo przecież są na wakacjach. Rozkoszują się Indiami.

Druga kategoria to luzacy. Obowiązkowo mundur zachodniego podróżnika, zakupiony zaraz po przyjeździe do Indii – luźne, kolorowe portki ze zwisającym krokiem, rozchełstana koszula, jakaś szmaciana torba na ramieniu, liczna biżuteria, bransoletki, koraliki. Panowie powinni mieć zapuszczoną wakacyjną brodę. Pogodnie znoszą zaczepki naciągaczy, zagadają z dzieciakami, pogłaszczą je po głowie, wypiją jakiś czaj na ulicy, a wieczór spędzą w hotelowej restauracji na dachu, gdzie zbratają się z innymi brodaczami, zjedzą bezsmakowe curry not spicy, złagodzone pod turystę i spędzą parę godzin na fejsbuku. Czasem jeszcze przed snem pośpiewają i pograją na gitarze. Wesoło, przyjaźnie, bezproblemowo. Is it your first time in India?

I wreszcie tacy, którzy już odjechali i próbują być Hindusami. Odlatują zatem siedząc wśród rozśpiewanych lokalesów, siedzą na ziemi i popijają jakieś napary z mnichami, wpadają w transy, karmią dzieci albo włażą w slipach do Gangesu.

Coraz więcej tu narzekam. A ja oczywiście w ogóle nie jestem turystą. Idę do pizzerii z widokiem na krematorium.









Manikarnika Ghat. Główne miejsce kremacji.

Jak się odwrócimy, to zobaczymy płonące ciała..


Biały włazi.






Plaża po drugiej stronie Gangesu.

niedziela, 6 listopada 2011

Ból kręgosłupa



Jestem tutaj już dwa miesiące. Indie to wspaniały kraj. Piękny, kolorowy, piekielnie różnorodny pod względem krajobrazów, architektury, historii, religii, języków, klimatu i pewnie jeszcze sporo można wymieniać. Wiele jest jednak również mniej pozytywnych cech wspólnych. Koncentrują się one dla mnie przede wszystkim w ludziach, ich cechach charakteru, kulturze, wartościach. To niestety czyni ten kraj dla mnie na dłuższą metę bardzo męczącym i uciążliwym. O wielu trudnościach już pisałem. Męcząca jest konieczność ciągłej czujności w rozliczeniach. Każdy rachunek jest zawyżony, każda wydawana reszta uszczuplona. Rabowanie cudzoziemców jest tu zresztą właściwie usankcjonowane przez państwo. No bo skoro chociażby bilety wstępu do wszelkich muzeów i atrakcji turystycznych dla turystów spoza Indii są średnio 25-krotnie wyższe niż dla Hindusów, to dlaczego podobnego podejścia nie miałby mieć choćby mechanik czy właściciel hotelu. Ale o tym nie ma co. W końcu Indie nie są jedynym krajem, w którym się tak dzieje. A jak się nad tym zastanowić, to jest w tym jakaś sprawiedliwość. Stać nas na to. Mi najtrudniej jest pogodzić się chyba z biernością tych ludzi i z czymś, czego nie potrafię nazwać inaczej niż ludzką tępotą. To nie jest poprawne politycznie. I wiem, że nie odnosi się to do wszystkich obywateli tego kraju. Indie to w końcu 1,2 mld ludzi. Ale jednak ludzie, z którymi miałem styczność w czasie podróży, których spotykałem w pociągach i autobusach (fakt, tych najtańszych), pracownicy hoteli, sklepów, restauracji, są po prostu bardzo ograniczeni. Trzeba być bardzo uważnym w wydawaniu takich opinii. Biorę więc pod uwagę, jak fatalny jest tu poziom edukacji. Blisko 50% ludności kraju to analfabeci. Myślę o tym, że częściowo wpływ na moje wrażenie może mieć ograniczona możliwość porozumiewania się, wynikająca z bardzo słabej znajomości angielskiego w Indiach. W popularnych rejonach turystycznych jest ona wystarczająca, żeby się porozumieć. W innych miejscach jest zerowa. Moja znajomość jakiegokolwiek języka Hindi jest podobna. Wiem jak trudne jest tutaj zagadnienie edukacji. Bo bieda jest tak potworna, że nikt nie pośle do szkoły dzieciaka, który zamiast tego może pomóc w rodzinnym biznesie, pozmywać gary w knajpie czy przyuczać się do pracy w warsztacie.

Jadąc godzinami po fatalnych drogach naprawdę załamuję ręce nad biernością Hindusów. Tony śmieci wywalanych gdzie popadnie to jeden z bardziej dobitnych przykładów. Bo im się wydaje, że jak te śmieci potem spalą to jest po problemie. Wszędzie więc płoną rano śmieciowe ogniska. Doprowadzenie do tego żeby tutaj wyrzucać śmieci do kosza zajmie jeszcze całe wieki. W każdym najmniejszym sklepiku pracuje dwóch, trzech facetów. Co chwila przychodzi jeszcze ktoś. Czasem zamienią parę słów. Najczęściej jednak po prostu siedzą. I nic. Całe dnie się snują i pogłębiają swój debilny marazm. Ani sprzątnąć, ani się czymś zająć, zebrać się razem i drogę naprawić, dom wyremontować, zieleń jakąś posiać. I tak siedzą w tym syfie. Mają problemy z kanalizacją. Dobrze. Ale dlaczego sobie chociaż dziury w ziemi nie wykopią i tam spraw nie załatwiają. Nie. Co rano, przy samej drodze, bez cienia krępacji, kucają sobie, patrząc na przejeżdżające samochody czy przechodzących ludzi. Dlaczego chociaż się w krzaki nie schowają?

Doprawdy trudno jest mi, człowiekowi wychowanemu w zachodnim kapitalizmie (no, może nie wychowanemu, ale funkcjonującemu w nim od lat), zrozumieć dlaczego w każdym miejscu pracowników jest zdecydowanie nadmiar ponad robotę do wykonania. I znowu widzę tu wyjaśnienie wielowiekowej tradycji kastowej, która to sprawia, że choćby w restauracji kto inny przyjmuje zamówienie, kto inny przynosi jedzenie, kolejna osoba sprząta ze stołu, a rachunek rozlicza tylko właściciel. Każda z tych osób ma inną pozycję społeczną i inne prawa z niej wynikające. W sporej, co prawda, restauracji w Chennai, mającej ok. 30 stolików i dosyć duży przerób klientów, naliczyłem ponad 26 osób obsługi samej sali. Ale nie umiem na przykład wytłumaczyć systemu działającego w normalnym sklepie z AGD, typu garnki, miski, talerze, pojemniki, itp. gdzie po wyszukaniu artykułu, który chce zakupić, muszę z nim podejść do jednej osoby, która wypisze paragon, przejść do następnej osoby, która przyjmie pieniądze i przekaże artykuł następnej osobie do spakowania, abym mógł odebrać towar u człowieka specjalizującego się w jego wydawaniu. Umysły ludzi, którzy wymyślają takie rozwiązania wydają mi się bardzo zagadkowe.

Swoje zainteresowanie przedmiotami Hindusi wyrażają bezmyślnie wyglądającym wielominutowym gapieniem się. Tak reagują na książkę, telefon, komputer, rykszę. Jedyne pytanie jakie im się nasuwa, to ‘how much’. Czasem pod wpływem zniecierpliwienia próbuję odwzajemnić się podobnym spojrzeniem, ale nigdy nie wytrzymuje ciężaru ich wzroku. Takie wrażenia tylko nasilają się podczas podróży rykszą. Nie muszę mówić, że nikt nie wie co to jest Poland. Po jakimś czasie zacząłem po prostu mówić – I’m from Europe. Bo nie mogę już słuchać tego: ‘Aaa, Frolance. Good’. Czy ‘Foland, aaa’? Albo po prostu tego kompletnego braku skojarzenia naszego kraju z czymkolwiek.

Na każdej stacji benzynowej kilka minut trwa wytłuczenie ile chcę paliwa. Zawsze pokazuje na palcach ‘cztery’. Four liters. I za każdym razem słyszę w odpowiedzi: Two liters? Three liters? Po czym postanawiają dla zyskania na czasie obsłużyć paru innych klientów, zanim wrócą do mnie, prosząc o pomoc kolegę. Liczenie jest dla nich trudnym zadaniem. 50 minus 25, to równanie, do którego potrzebny jest kalkulator. Kiedy na stacji zepsuty dystrybutor nie zeruje licznika, facet nie jest w stanie po prostu bazować na różnicy poprzedniego i nowego stanu. Wykorzystuje więc pięcio lub jednolitrowe bańki do odmierzenia paliwa. I tak na każdym kroku. Staram się nie winić tych ludzi. Staram się patrzeć obiektywnie. Zrozumieć to. Nie patrzyć, jak to się mówi, zachodniocentrycznie. Myśleć, że tu jest po prostu inaczej. W końcu kto powiedział, że to nasze podejście jest jedyne słuszne. A może człowiek jest szczęśliwszy i zdrowszy jak nic nie robi przez cały dzień, myje się w ścieku, a potrzeby załatwia gdzie popadnie. Ale dla mnie, człowieka ciągnącego raczej do kultury niż natury, po pewnym czasie to staje się trudne do wytrzymania. Słowem dziś cieszę się pięknem tego kraju i jego licznymi urokami. Czerpię przyjemność z mocnych przeżyć jakich ten kraj dostarcza. Nie przepadam za jego ludźmi. Mówię sobie, że więcej tu nie przyjadę. A i tak wiem, że za parę lat obejrzę zdjęcia, zajrzę do przewodnika, pogadam z kimś i znowu mnie tu przyciągnie. Bo potem pamięta się te dobre chwile. A w Indiach szczególnie taki prąd, któremu po prostu się trzeba poddać. Jak te girlandy. Myślałem, że fajnie byłoby takie mieć. Ale nie chciałem po prostu ich sobie kupić i powiesić. Czekałem na jakąś naturalną okazję. I tak któregoś ranka, nie wiadomo skąd, pojawiły na rykszy. A potem kiedy już były zeschnięte i zastanawiałem się jak się tu ich odpowiednio pozbyć, podeszły kozy i je zjadły.

Żeby nie było, że tylko u mechaników, na wioskach, w podłych hotelch spędzam czas. Hampi.

Hampi

Hampi

Hampi

Ellora

Ellora

Ellora

Ellora

Ellora

Khajuraho

Khajuraho

Khajuraho

Khajuraho

Khajuraho






Na koniec taka kolejna przygoda drogowa. Tego dnia przejechałem 120 kilometrów drogą krajową (National Highway), czyli patrząc na mapę, drogą o najwyższym standardzie. To była najcięższa trasa w moim życiu. 7 godzin walki. To już nawet nie dziury. To jazda przez rowy, głazy, wyrwy. Kurz, dym, hałas mijających mnie, dziko trąbiących ciężarówek i autobusów. Do tego na tych drogach jest wszystko. Piesi, rowerzyści, motocykle, krowy, psy, dzieci, ryksze, samochody, tiry, no wszystko. Mimo, że jechałem tym razem bardzo ostrożnie i powoli, po prostu nie dawało się uniknąć ciężkich ciosów dla maszyny. Po 70 kilometrach zaczęła siadać skrzynia biegów lub sprzęgło. Kierownica odmawiała posłuszeństwa. Było koło 16. Tutaj teraz dzień jest krótki. Koło 18 robi się ciemno. Nauczony poprzednim doświadczeniem postanowiłem zatrzymać się na noc w najbliższej większej mieścinie. Kiedy dojechałem na miejsce okazało się, że jest tam tylko jeden hotel. Nie łatwo było go znaleźć. Co chwila musiałem pytać o drogę. W końcu jeden gość podjechał na motorze i pokazał żebym jechał za nim. Po trzech minutach byliśmy na miejscu. To najpodlejsze miejsce jakie widziałem, ale nie było wyjścia. Chciałem tam zostać i poszukać mechanika. W tym momencie jednak mój przewodnik zażyczył sobie pieniędzy za przysługę. Pomoc była co prawda przydatna, ale nie niezbędna. I wcale o nią nie prosiłem. Prędzej czy później bym tam trafił. Poza tym za każdym razem, kiedy raz łatwo wyciągnę pieniądze, musze liczyć się z tym, że każda następna osoba będzie chciała to wykorzystać, np. mój potencjalny mechanik. Nie chciałem temu człowiekowi zatem zapłacić. Nigdy w życiu nie spotkałem tak natrętnego i debilnie zachowującego się człowieka. Nie dawał mi spokoju. Chodził za mną i bez przerwy gadał, please sir, sir, money. Łapał mnie przy tym za rękę, podchodził strasznie blisko. Ale przede wszystkim miał taki bezmyślny wyraz twarzy. Musiałem się stamtąd wycofać, bo lada moment bym się na niego rzucił. Do tego natychmiast rosnące zbiegowisko kilkudziesięciu osób napierających ze wszystkich stron. Pomyślałem, że poszukam mechanika i potem wrócę na spokojnie do hotelu. Okazało się, że w tej mieścinie nie ma mechanika, który mógłby mi pomóc. Najbliższy za kolejne 47 kilometrów. Po tej drodze, to jakieś 3 godziny jazdy. Czyli znowu będę musiał jechać po dziurach po ciemku. Stwierdziłem jednak, że wolę dojechać jak najdalej i najwyżej przespać się w rykszy. Rzęziło, stukało, krzywo jechało, ale jakoś to szło. W końcu zrobiło się ciemno. Jechałem jeszcze wolniej, ale nadal do przodu. W pewnym momencie nawet mi przeszło przez myśl, że się uda. Zostało 15 kilometrów. Podjazd pod górkę. Rąbnęło, chrobotnęło, stanąłem. Deja vu. Tyle tylko, że otoczenie tym razem przyjemniejsze. Noc jaśniejsza. Ruch niewielki. Piękne jezioro na widoku. Pomyślałem, żeby przeczekać do rana. Ale była dopiero 19. Perspektywa czekania 11 godzin do świtu jednak mnie zniechęciła. Spakowałem wszystkie rzeczy, zapiąłem blokadę na kłódkę, najmocniejszą, jaką mam, z Polski, Gerda, heavy metal, i stanąłem na drodze. Po dwóch minutach podjechała policyjna terenówka. Niestety jechali w przeciwnym kierunku. Zaproponowali, że mnie przeholują 8 kilometrów wstecz, do wioski. Ale tam mechanika na pewno nie ma. Więc im mówię, że nie ma problemu. Że fura zakluczona. Pojadę do miasta po mechanika. Wsadzili mnie do samochodu do miasta i pojechałem. W mieście znalazłem hotel i poszedłem szukać mechanika. Mechanik był, ale nie chciał jechać. Jest dostępny rano od 8, ale furę muszę do niego przyciągnąć. Nie miałem już siły. Postanowiłem załatwić to rano. O świcie złapałem autobus i jadę z powrotem na miejsce. Kiedy już dojeżdżam nagle widzę swoją rykszę stojącą koło jakiejś chałupiny. Myślę sobie, no pięknie. Ktoś już sobie przywłaszczył sprzęta. Podchodzę bliżej i krew mnie zalewa. Opony przebite, kłódka zerwana. Chłop mówi coś tylko - police, police. Nic z tego nie rozumiem, ale nie wygląda to dobrze. Wioska malutka, kilka domów, ale okazuje się, że komisariat jest. Po angielsku nikt ani słowa, ale na hasło ryksza, jeden, chyba jakiś komendant, pokazuje, że wie o co chodzi i że mam czekać. Po pół godzinie wychodzi i sadza mnie za sobą na motorower. Po drodze jeszcze się na obowiązkowy poranny czaj zatrzymujemy. Potem w wiosce komendant szuka pompki. Zaczyna mi coś świtać. Zdaje się, że nadgorliwi policjanci w trosce o bezpieczeństwo mojego majątku, zrobili do niego w nocy włam i odholowali do najbliższego domostwa. Tylko po jaką cholerę spuszczali powietrze z opon skoro ryksza i tak była uszkodzona? W końcu podjeżdżamy do rykszy. Za chwilę przychodzi jakiś koleś z pompką. Pompują opony, po czym policjant zadowolony mówi żebym jechał do miasta.. No to mi się sprawa klaruje. Czyli oni sobie wydumali, że ja tak z czystej fantazji ten pojazd w lesie porzuciłem. No jak można być takim tumanem? Jego mina kiedy mu demonstruje, że to cudo nigdzie nie pojedzie jest oczywiście taka nijaka. Nie wiem nawet czy dotarło do niego, że nie spisał się najlepiej.

Dalej już było jak zwykle. Kilka godzin czekania. Walka o kasę za holowanie. Mechanik do dzieła. Tym razem obserwowałem całą naprawę. I fakt, że rozebrali cały napęd. Potem całą skrzynię biegów i w końcu znaleźli jeden trybik, który się zużył. Cudem znaleźli gdzieś taki trybik. Złożyli z powrotem do kupy. 6 godzin pracy dwóch mechaników. Byłem pod wrażeniem, że coś takiego można w ogóle wykonać. Ale już o dalszych naprawach nie było mowy. Jedź pan do najbliższego miasta. My nie mamy części. Robimy tylko proste naprawy. Następnego dnia wystartowałem o świcie. Maszyna kompletnie rozklekotana, ale udało się. Były wszystkie części. A ubrany na biało, jak z gorączki sobotniej nocy, młody mechanik ze stylowym wąsikiem, w godzinę sprawił, że ryksza jest prawie jak nowa. Potrzebuję inteligentnego towarzystwa. Już niedługo.

P.S.
Poprzedni półmetek odnosił się do podróży rykszą. Nie planuje wcześniejszego powrotu do kraju.

Komisariat w Bila






Załoga komisariatu