niedziela, 6 listopada 2011

Ból kręgosłupa



Jestem tutaj już dwa miesiące. Indie to wspaniały kraj. Piękny, kolorowy, piekielnie różnorodny pod względem krajobrazów, architektury, historii, religii, języków, klimatu i pewnie jeszcze sporo można wymieniać. Wiele jest jednak również mniej pozytywnych cech wspólnych. Koncentrują się one dla mnie przede wszystkim w ludziach, ich cechach charakteru, kulturze, wartościach. To niestety czyni ten kraj dla mnie na dłuższą metę bardzo męczącym i uciążliwym. O wielu trudnościach już pisałem. Męcząca jest konieczność ciągłej czujności w rozliczeniach. Każdy rachunek jest zawyżony, każda wydawana reszta uszczuplona. Rabowanie cudzoziemców jest tu zresztą właściwie usankcjonowane przez państwo. No bo skoro chociażby bilety wstępu do wszelkich muzeów i atrakcji turystycznych dla turystów spoza Indii są średnio 25-krotnie wyższe niż dla Hindusów, to dlaczego podobnego podejścia nie miałby mieć choćby mechanik czy właściciel hotelu. Ale o tym nie ma co. W końcu Indie nie są jedynym krajem, w którym się tak dzieje. A jak się nad tym zastanowić, to jest w tym jakaś sprawiedliwość. Stać nas na to. Mi najtrudniej jest pogodzić się chyba z biernością tych ludzi i z czymś, czego nie potrafię nazwać inaczej niż ludzką tępotą. To nie jest poprawne politycznie. I wiem, że nie odnosi się to do wszystkich obywateli tego kraju. Indie to w końcu 1,2 mld ludzi. Ale jednak ludzie, z którymi miałem styczność w czasie podróży, których spotykałem w pociągach i autobusach (fakt, tych najtańszych), pracownicy hoteli, sklepów, restauracji, są po prostu bardzo ograniczeni. Trzeba być bardzo uważnym w wydawaniu takich opinii. Biorę więc pod uwagę, jak fatalny jest tu poziom edukacji. Blisko 50% ludności kraju to analfabeci. Myślę o tym, że częściowo wpływ na moje wrażenie może mieć ograniczona możliwość porozumiewania się, wynikająca z bardzo słabej znajomości angielskiego w Indiach. W popularnych rejonach turystycznych jest ona wystarczająca, żeby się porozumieć. W innych miejscach jest zerowa. Moja znajomość jakiegokolwiek języka Hindi jest podobna. Wiem jak trudne jest tutaj zagadnienie edukacji. Bo bieda jest tak potworna, że nikt nie pośle do szkoły dzieciaka, który zamiast tego może pomóc w rodzinnym biznesie, pozmywać gary w knajpie czy przyuczać się do pracy w warsztacie.

Jadąc godzinami po fatalnych drogach naprawdę załamuję ręce nad biernością Hindusów. Tony śmieci wywalanych gdzie popadnie to jeden z bardziej dobitnych przykładów. Bo im się wydaje, że jak te śmieci potem spalą to jest po problemie. Wszędzie więc płoną rano śmieciowe ogniska. Doprowadzenie do tego żeby tutaj wyrzucać śmieci do kosza zajmie jeszcze całe wieki. W każdym najmniejszym sklepiku pracuje dwóch, trzech facetów. Co chwila przychodzi jeszcze ktoś. Czasem zamienią parę słów. Najczęściej jednak po prostu siedzą. I nic. Całe dnie się snują i pogłębiają swój debilny marazm. Ani sprzątnąć, ani się czymś zająć, zebrać się razem i drogę naprawić, dom wyremontować, zieleń jakąś posiać. I tak siedzą w tym syfie. Mają problemy z kanalizacją. Dobrze. Ale dlaczego sobie chociaż dziury w ziemi nie wykopią i tam spraw nie załatwiają. Nie. Co rano, przy samej drodze, bez cienia krępacji, kucają sobie, patrząc na przejeżdżające samochody czy przechodzących ludzi. Dlaczego chociaż się w krzaki nie schowają?

Doprawdy trudno jest mi, człowiekowi wychowanemu w zachodnim kapitalizmie (no, może nie wychowanemu, ale funkcjonującemu w nim od lat), zrozumieć dlaczego w każdym miejscu pracowników jest zdecydowanie nadmiar ponad robotę do wykonania. I znowu widzę tu wyjaśnienie wielowiekowej tradycji kastowej, która to sprawia, że choćby w restauracji kto inny przyjmuje zamówienie, kto inny przynosi jedzenie, kolejna osoba sprząta ze stołu, a rachunek rozlicza tylko właściciel. Każda z tych osób ma inną pozycję społeczną i inne prawa z niej wynikające. W sporej, co prawda, restauracji w Chennai, mającej ok. 30 stolików i dosyć duży przerób klientów, naliczyłem ponad 26 osób obsługi samej sali. Ale nie umiem na przykład wytłumaczyć systemu działającego w normalnym sklepie z AGD, typu garnki, miski, talerze, pojemniki, itp. gdzie po wyszukaniu artykułu, który chce zakupić, muszę z nim podejść do jednej osoby, która wypisze paragon, przejść do następnej osoby, która przyjmie pieniądze i przekaże artykuł następnej osobie do spakowania, abym mógł odebrać towar u człowieka specjalizującego się w jego wydawaniu. Umysły ludzi, którzy wymyślają takie rozwiązania wydają mi się bardzo zagadkowe.

Swoje zainteresowanie przedmiotami Hindusi wyrażają bezmyślnie wyglądającym wielominutowym gapieniem się. Tak reagują na książkę, telefon, komputer, rykszę. Jedyne pytanie jakie im się nasuwa, to ‘how much’. Czasem pod wpływem zniecierpliwienia próbuję odwzajemnić się podobnym spojrzeniem, ale nigdy nie wytrzymuje ciężaru ich wzroku. Takie wrażenia tylko nasilają się podczas podróży rykszą. Nie muszę mówić, że nikt nie wie co to jest Poland. Po jakimś czasie zacząłem po prostu mówić – I’m from Europe. Bo nie mogę już słuchać tego: ‘Aaa, Frolance. Good’. Czy ‘Foland, aaa’? Albo po prostu tego kompletnego braku skojarzenia naszego kraju z czymkolwiek.

Na każdej stacji benzynowej kilka minut trwa wytłuczenie ile chcę paliwa. Zawsze pokazuje na palcach ‘cztery’. Four liters. I za każdym razem słyszę w odpowiedzi: Two liters? Three liters? Po czym postanawiają dla zyskania na czasie obsłużyć paru innych klientów, zanim wrócą do mnie, prosząc o pomoc kolegę. Liczenie jest dla nich trudnym zadaniem. 50 minus 25, to równanie, do którego potrzebny jest kalkulator. Kiedy na stacji zepsuty dystrybutor nie zeruje licznika, facet nie jest w stanie po prostu bazować na różnicy poprzedniego i nowego stanu. Wykorzystuje więc pięcio lub jednolitrowe bańki do odmierzenia paliwa. I tak na każdym kroku. Staram się nie winić tych ludzi. Staram się patrzeć obiektywnie. Zrozumieć to. Nie patrzyć, jak to się mówi, zachodniocentrycznie. Myśleć, że tu jest po prostu inaczej. W końcu kto powiedział, że to nasze podejście jest jedyne słuszne. A może człowiek jest szczęśliwszy i zdrowszy jak nic nie robi przez cały dzień, myje się w ścieku, a potrzeby załatwia gdzie popadnie. Ale dla mnie, człowieka ciągnącego raczej do kultury niż natury, po pewnym czasie to staje się trudne do wytrzymania. Słowem dziś cieszę się pięknem tego kraju i jego licznymi urokami. Czerpię przyjemność z mocnych przeżyć jakich ten kraj dostarcza. Nie przepadam za jego ludźmi. Mówię sobie, że więcej tu nie przyjadę. A i tak wiem, że za parę lat obejrzę zdjęcia, zajrzę do przewodnika, pogadam z kimś i znowu mnie tu przyciągnie. Bo potem pamięta się te dobre chwile. A w Indiach szczególnie taki prąd, któremu po prostu się trzeba poddać. Jak te girlandy. Myślałem, że fajnie byłoby takie mieć. Ale nie chciałem po prostu ich sobie kupić i powiesić. Czekałem na jakąś naturalną okazję. I tak któregoś ranka, nie wiadomo skąd, pojawiły na rykszy. A potem kiedy już były zeschnięte i zastanawiałem się jak się tu ich odpowiednio pozbyć, podeszły kozy i je zjadły.

Żeby nie było, że tylko u mechaników, na wioskach, w podłych hotelch spędzam czas. Hampi.

Hampi

Hampi

Hampi

Ellora

Ellora

Ellora

Ellora

Ellora

Khajuraho

Khajuraho

Khajuraho

Khajuraho

Khajuraho






Na koniec taka kolejna przygoda drogowa. Tego dnia przejechałem 120 kilometrów drogą krajową (National Highway), czyli patrząc na mapę, drogą o najwyższym standardzie. To była najcięższa trasa w moim życiu. 7 godzin walki. To już nawet nie dziury. To jazda przez rowy, głazy, wyrwy. Kurz, dym, hałas mijających mnie, dziko trąbiących ciężarówek i autobusów. Do tego na tych drogach jest wszystko. Piesi, rowerzyści, motocykle, krowy, psy, dzieci, ryksze, samochody, tiry, no wszystko. Mimo, że jechałem tym razem bardzo ostrożnie i powoli, po prostu nie dawało się uniknąć ciężkich ciosów dla maszyny. Po 70 kilometrach zaczęła siadać skrzynia biegów lub sprzęgło. Kierownica odmawiała posłuszeństwa. Było koło 16. Tutaj teraz dzień jest krótki. Koło 18 robi się ciemno. Nauczony poprzednim doświadczeniem postanowiłem zatrzymać się na noc w najbliższej większej mieścinie. Kiedy dojechałem na miejsce okazało się, że jest tam tylko jeden hotel. Nie łatwo było go znaleźć. Co chwila musiałem pytać o drogę. W końcu jeden gość podjechał na motorze i pokazał żebym jechał za nim. Po trzech minutach byliśmy na miejscu. To najpodlejsze miejsce jakie widziałem, ale nie było wyjścia. Chciałem tam zostać i poszukać mechanika. W tym momencie jednak mój przewodnik zażyczył sobie pieniędzy za przysługę. Pomoc była co prawda przydatna, ale nie niezbędna. I wcale o nią nie prosiłem. Prędzej czy później bym tam trafił. Poza tym za każdym razem, kiedy raz łatwo wyciągnę pieniądze, musze liczyć się z tym, że każda następna osoba będzie chciała to wykorzystać, np. mój potencjalny mechanik. Nie chciałem temu człowiekowi zatem zapłacić. Nigdy w życiu nie spotkałem tak natrętnego i debilnie zachowującego się człowieka. Nie dawał mi spokoju. Chodził za mną i bez przerwy gadał, please sir, sir, money. Łapał mnie przy tym za rękę, podchodził strasznie blisko. Ale przede wszystkim miał taki bezmyślny wyraz twarzy. Musiałem się stamtąd wycofać, bo lada moment bym się na niego rzucił. Do tego natychmiast rosnące zbiegowisko kilkudziesięciu osób napierających ze wszystkich stron. Pomyślałem, że poszukam mechanika i potem wrócę na spokojnie do hotelu. Okazało się, że w tej mieścinie nie ma mechanika, który mógłby mi pomóc. Najbliższy za kolejne 47 kilometrów. Po tej drodze, to jakieś 3 godziny jazdy. Czyli znowu będę musiał jechać po dziurach po ciemku. Stwierdziłem jednak, że wolę dojechać jak najdalej i najwyżej przespać się w rykszy. Rzęziło, stukało, krzywo jechało, ale jakoś to szło. W końcu zrobiło się ciemno. Jechałem jeszcze wolniej, ale nadal do przodu. W pewnym momencie nawet mi przeszło przez myśl, że się uda. Zostało 15 kilometrów. Podjazd pod górkę. Rąbnęło, chrobotnęło, stanąłem. Deja vu. Tyle tylko, że otoczenie tym razem przyjemniejsze. Noc jaśniejsza. Ruch niewielki. Piękne jezioro na widoku. Pomyślałem, żeby przeczekać do rana. Ale była dopiero 19. Perspektywa czekania 11 godzin do świtu jednak mnie zniechęciła. Spakowałem wszystkie rzeczy, zapiąłem blokadę na kłódkę, najmocniejszą, jaką mam, z Polski, Gerda, heavy metal, i stanąłem na drodze. Po dwóch minutach podjechała policyjna terenówka. Niestety jechali w przeciwnym kierunku. Zaproponowali, że mnie przeholują 8 kilometrów wstecz, do wioski. Ale tam mechanika na pewno nie ma. Więc im mówię, że nie ma problemu. Że fura zakluczona. Pojadę do miasta po mechanika. Wsadzili mnie do samochodu do miasta i pojechałem. W mieście znalazłem hotel i poszedłem szukać mechanika. Mechanik był, ale nie chciał jechać. Jest dostępny rano od 8, ale furę muszę do niego przyciągnąć. Nie miałem już siły. Postanowiłem załatwić to rano. O świcie złapałem autobus i jadę z powrotem na miejsce. Kiedy już dojeżdżam nagle widzę swoją rykszę stojącą koło jakiejś chałupiny. Myślę sobie, no pięknie. Ktoś już sobie przywłaszczył sprzęta. Podchodzę bliżej i krew mnie zalewa. Opony przebite, kłódka zerwana. Chłop mówi coś tylko - police, police. Nic z tego nie rozumiem, ale nie wygląda to dobrze. Wioska malutka, kilka domów, ale okazuje się, że komisariat jest. Po angielsku nikt ani słowa, ale na hasło ryksza, jeden, chyba jakiś komendant, pokazuje, że wie o co chodzi i że mam czekać. Po pół godzinie wychodzi i sadza mnie za sobą na motorower. Po drodze jeszcze się na obowiązkowy poranny czaj zatrzymujemy. Potem w wiosce komendant szuka pompki. Zaczyna mi coś świtać. Zdaje się, że nadgorliwi policjanci w trosce o bezpieczeństwo mojego majątku, zrobili do niego w nocy włam i odholowali do najbliższego domostwa. Tylko po jaką cholerę spuszczali powietrze z opon skoro ryksza i tak była uszkodzona? W końcu podjeżdżamy do rykszy. Za chwilę przychodzi jakiś koleś z pompką. Pompują opony, po czym policjant zadowolony mówi żebym jechał do miasta.. No to mi się sprawa klaruje. Czyli oni sobie wydumali, że ja tak z czystej fantazji ten pojazd w lesie porzuciłem. No jak można być takim tumanem? Jego mina kiedy mu demonstruje, że to cudo nigdzie nie pojedzie jest oczywiście taka nijaka. Nie wiem nawet czy dotarło do niego, że nie spisał się najlepiej.

Dalej już było jak zwykle. Kilka godzin czekania. Walka o kasę za holowanie. Mechanik do dzieła. Tym razem obserwowałem całą naprawę. I fakt, że rozebrali cały napęd. Potem całą skrzynię biegów i w końcu znaleźli jeden trybik, który się zużył. Cudem znaleźli gdzieś taki trybik. Złożyli z powrotem do kupy. 6 godzin pracy dwóch mechaników. Byłem pod wrażeniem, że coś takiego można w ogóle wykonać. Ale już o dalszych naprawach nie było mowy. Jedź pan do najbliższego miasta. My nie mamy części. Robimy tylko proste naprawy. Następnego dnia wystartowałem o świcie. Maszyna kompletnie rozklekotana, ale udało się. Były wszystkie części. A ubrany na biało, jak z gorączki sobotniej nocy, młody mechanik ze stylowym wąsikiem, w godzinę sprawił, że ryksza jest prawie jak nowa. Potrzebuję inteligentnego towarzystwa. Już niedługo.

P.S.
Poprzedni półmetek odnosił się do podróży rykszą. Nie planuje wcześniejszego powrotu do kraju.

Komisariat w Bila






Załoga komisariatu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz