sobota, 24 grudnia 2011

Kalkuta

 


W świątecznej atmosferze proponuję zaległe foto z Kalkuty. Miasto moim zdaniem absolutnie cudowne dla kogoś, kto lubi robić zdjęcia w mieście i umie je robić. Ja niestety spełniam tylko pierwszy warunek. Ale mam nadzieję, że choć trochę widać będzie fotogeniczność tego miasta.

Wesołych i do siego!

















Memoriał Wiktorii

Katedra św. Pawła

Pałac Marmurowy (dla mnie absolutna rewelacja, szczególnie wnętrza)

Na wyścigach konnych

W tle most Howrath. Polecam artykuł: http://wiadomosci.onet.pl/swiat/most-w-kalkucie-zagrozony-katastrofa-ze-wzgledu-na,1,4930014,wiadomosc.html


















P.S.

Wziąłem.

Cieszę się jednak, że rodacy tak ochoczo chcą oddawać pieniądze na rzecz Bangladeszu. Proszę o więcej.

Powiem jak to po kolei u mnie przebiegało. W takich sytuacjach nie ma rozwiązań idealnych. Ale zawsze trzeba wybrać jakąś drogę. Starałem się spojrzeć szeroko na tę sytuację i rozważyć wszystkie za i przeciw. Na moje rozumowanie pewnie dość mocny wpływ miało moje wychowanie biznesowe. Czyli przede wszystkim jaki jest cel, co chcę osiągnąć. Ano najważniejsze było dla mnie po prostu odzyskanie telefonu. Byłoby wtedy po problemie. Wiadomo, że szanse były minimalne, ale wszyscy tam na miejscu mnie cały czas mamili, że im się już kilkakrotnie zdarzyło odzyskać skradzione czy zaginione fanty. Tylko że to musi potrwać kilka dni i nie da się tak na szybko. A tu czasu było mało. Siedząc na tym krześle na komisariacie z ponad dwudziestoma parami oczu wpatrzonymi we mnie i czekającymi na moją decyzję, mocno przejęty całą sytuacją, myślałem – nie no, nie mogę przyjąć tych pieniędzy. Nie w takim kraju jak Bangladesz. Nie w sytuacji, w której też czuję się trochę winny, bo nie powinienem był zostawiać telefonu w pokoju. Ale pomyślałem też, że jedynym rozwiązaniem, które pozostawi jeszcze szansę na odzyskanie telefonu, na to, że komuś w ogóle będzie zależało na jego znalezieniu, jest wzięcie tych pieniędzy. Poza tym ta presja, żebym decyzję podejmował tak szybko była też trochę dziwna. Stwierdziłem, że jak wezmę pieniądze, to będę miał jeszcze czas, żeby to spokojnie przemyśleć i w razie czego kolejnego dnia je oddać. Jak nie wezmę, to jest pozamiatane, a szanse na telefon spadają do zera. Nie ukrywam też, że chciałem w ogóle sprawdzić, czy oni naprawdę te pieniądze mi dadzą. No i wreszcie chciałem zobaczyć ich reakcję. Zatem powiedziałem, że pieniądze przyjmuję. W tym momencie miałem wrażenie, że oni odetchnęli z ulgą. Wyglądało jakby się ucieszyli. Właściciel hotelu wysłał menedżera po pieniądze, na komendzie zaczęły się wesołe rozmowy, a oficer powiedział, że jestem dobrym, szczerym człowiekiem. Myślę, że widział, że kosztowało mnie to dużo emocji. Podpisaliśmy oficjalne oświadczenie, że nie będę już zgłaszał więcej roszczeń (chyba, bo po Bengalsku było). Podpisali się ‘winni’ i świadkowie. I wyszedłem z komendy z grubym plikiem pieniędzy. Byłem kompletnie wyczerpany psychicznie po całym tym doświadczeniu. Wracałem do hotelu jak pijany. Trudno było mi racjonalnie myśleć. Wieczorem jeszcze gadałem na ten temat z kilkoma osobami. Wszyscy byli zdania żeby pieniądze zatrzymać i się w ogóle nie przejmować i że na pewno pracownicy hotelu byli w całą sprawę zamieszani. Ale to przedstawiciele gospodarek kapitalistycznych, dużo radykalniejsi niż nasi dobroduszni Polacy. Postanowiłem ostateczną decyzję podjąć na świeżo, następnego dnia.

Do rozmyślań dołożyłem jeszcze kilka kwestii. Po pierwsze nie chciałem, żeby przez takie zdarzenie właściciel hotelu zniechęcił się do turystów. No bo mogło być tak, że stwierdzi, że to dla niego za duże ryzyko i po co mu takie kłopoty i wydatki w razie gdy coś się stanie. Ale ta wątpliwość prysła gdy rano w drodze na śniadanie spotkałem właściciela, który serdecznie mnie przywitał, szeroko się uśmiechnął i zapytał czy na pewno jestem zadowolony. Z drugiej strony pomyślałem sobie, że to też może być pożyteczna dla nich nauczka na przyszłość. Że taki mocny kopniak finansowy sprawi, że będą bardziej ostrożni w przyszłości, będą lepiej pilnować, ostrzegać gości. Ba, może nawet okno naprawią. Do tego jeszcze kwestia statusu i możliwości finansowych tych ludzi. Nie wiem oczywiście dokładnie jak to jest, ale nie wszyscy ludzie w Bangladeszu klepią biedę. W Srimangal jest szczególnie dużo osób, których krewni mieszkają zagranicą. To taka nasza Łomża czy Zakopane. Co drugi spotkany tutaj młody chłopak albo studiował w Anglii albo ma tam kogoś bliskiego. Siostrzeniec właściciela hotelu studiuje w Manchesterze. Sam mówił mi na ucho, że jego wujka stać na taką rekompensatę dla mnie.

Ja z drugiej strony, bez względu na wszystko, czułbym się bardzo niedobrze kupując sobie piękny nowy telefon za pieniądze z Bangladeszu. A że czasami potrafię być człowiekiem kompromisu, to podjąłem decyzję, że pieniądze zatrzymam, a po paru tygodniach, kiedy już nie będzie żadnej nadziei na znalezienie sprzętu, środki przekażę jakiejś bangladeszańskiej organizacji charytatywnej. Może to nie jest rozwiązanie idealne, ale tak będzie. Howgh!

sobota, 17 grudnia 2011

Bangla. To działa.





Częścią wspólną całej mojej podróży po Bangladeszu był, mityczny już po pewnym czasie dla mnie, parowiec Rocket. Rzeki w Bangladeszu są jednym z ważniejszych elementów sieci komunikacyjnej tego kraju. Ruch jak na krajowej siódemce. Pływa wszystko. Małe łódki rybackie, nieco większe łodzie przewożące ludzi z jednego brzegu na drugi, małe statki wycieczkowe, wielkie statki pasażerskie, duże ciężkie transportowce, promy służące za mosty na drogach, przewożące samochody, autobusy i ciężarówki. No i pływa także Rocket Steamer. To jedna z atrakcji Bangladeszu. Stary, blisko stuletni dostojny statek parowy. W przewodniku piszą, że pokonuje trasę z Khulny do Dhaki i zatrzymuje się po drodze w kilku miejscach. Swój pierwszy nocleg spędzam zatem w Khulnie. Mimo, że dotarły do mnie informacje, że Rocket z Khulny nie pływa, z samego rana swoje kroki kieruje do biura biletowego w porcie. Może się jakoś uda. Może się czegoś dowiem. Biuro wygląda trochę jak czyjeś zapuszczone mieszkanie, albo nieczynna knajpa przerobiona na graciarnię. Jakiś człowiek mówi - „ Steamer no”. Ciężko wycisnąć jakieś szczegóły. Pan mnie przegania. Pytam jeszcze paru osób w porcie i wychodzi na to, że „stemaer yes” ale nie w Khulna. Ale gdzie yes, nie do końca wiadomo. Kolejnym przystankiem na jego trasie jest Mongla. Biura biletowego nawet mi się nie udaje znaleźć. Dowiaduje się od ludzi, że parowca nie ma. Pływa podobno z Morrelganj, a jego kolejnym przystankiem jest Barisal. Docieram tam późnym popołudniem. Kiedy wreszcie znajduje biuro rezerwacji biletów, ukryte na piętrze opustoszałego budynku przy porcie, okazuje się, że mogę jechać albo natychmiast, albo za 2 dni, bo następnego dnia jest akurat jedyny w tygodniu dzień przerwy. Szkoda mi od razu opuszczać Barisal, a czekać dłużej też nie ma sensu. Ta pogoń zaczyna mnie jakoś bawić. Decyduje się zatem spróbować szczęścia do parowca w kolejnym porcie. Kiedy późnym wieczorem docieram wreszcie do Chandpur, od razu ruszam do parowcowego biura. Jak zwykle tajemnicze ciemne pomieszczenie, oświetlone jedną słabą gołą żarówką, zwisająca z sufitu. Kompletnie przypadkowo ustawione meble z ciemnego drewna. Kilka szaf, jakieś biurko, dwie krzywe ławki. Na jednej z nich śpi facet. Budzę go i próbuję się czegoś dowiedzieć. Do Dhaki nie chcę teraz płynąć. Do Chittagong, gdzie się wybieram, Rakieta już nie pływa. No trudno, myślę sobie i planuję wsiąść tu na parowiec w drodze do Dhaki w kolejnym tygodniu, aby chociaż przez kilka godzin poczuć jego atmosferę. Upewniam się co do terminów, żeby już kolejnym razem nie było niespodzianek. Tak, tak. Codziennie, o 2 rano. Nie pływa tylko w niedzielę. 

I tak, mając na uwadze te informacje planuje kolejne dni tak, aby być z powrotem w Chandpur na poniedziałkowy statek. Dojeżdżam późnym wieczorem w niedzielę. Ustawiam się w kolejce po bilety. Dziwnie jakoś nikt nie chce płynąć do Dhaki. Wszyscy w przeciwnym kierunku. Pytam jeszcze czy na pewno tu dostanę bilety na parowiec do Dhaki. Głosy jak zwykle w Bangladeszu są podzielone. Ktoś mówi, że tak, ktoś odsyła do innej kasy biletowej. Pytam faceta z obsługi. Mówi, żeby stać dalej w tej samej kolejce. Kiedy wreszcie proszę o bilet, pan w kasie kręci głową i odsyła do innego nabrzeża. No ale zaraz, inne nabrzeże, to już nie Rocket, tylko zwykłe statki. Więc nie daję za wygraną. W końcu udaje mi się z gościa wydusić, że Rocket tego dnia nie pływa. Dzień przerwy jest.
- No ale jak to? Przecież dzień przerwy jest w niedzielę, a ja chce bilet na poniedziałek rano.
- Tak, ale w ten poniedziałek z Chandpur odpływałby niedzielny parowiec. A w niedziele jest dzień przerwy.

Mocno zrezygnowany wsiadam na zwykły statek do Dhaki i ogarnięty wątpliwościami, czy Rocket naprawdę istnieje, żegnam się już z myślą o popłynięciu nim. Przed zaśnięciem jednak olśniewa mnie, że przecież mogę jeszcze spróbować w drodze powrotnej. To co prawda wydłuży mój powrót o jeden dzień, ale da się to zrobić. Niestety kosztem pobytu w Dhace. Zasypiam jednak spokojnie. Nadal jest szansa.

Następnego dnia zaczynam liczyć. Czyli w Dhace zostanę tylko na dwie noce, ale naprawdę zawziąłem się już na ten parowiec. W piątek zatem wypłynę z Dhaki. Coś mi jednak zaczyna świtać, że przecież piątek jest z kolei dniem przerwy dla rejsów z Dhaki. Wypytuje ludzi i cholera rzeczywiście. No to muszę popłynąć w czwartek. Na Dhakę zostaje jeden nocleg. Trudno. Musi wystarczyć. Później jeszcze okazuje się, że z powodów ode mnie niezależnych do Dhaki docieram dzień później. Oglądam ją zatem w pośpiechu. Szkoda, bo to miasto wciągające. Kwintesencja gęstości zaludnienia w Bangladzeszu. Chodząc po ulicach trzeba być mocno skoncentrowanym. Ludzie, rowery, ryksze, tuk-tuki, samochody, autobusy – wszystko to się miesza i tworzy jedną rzekę. Non stop ktoś cię popycha, depcze, prosi o ustąpienie drogi, trąbi klaksonem, potrąca błotnikiem, niecierpliwi się, że blokujesz droga. Trudno znaleźć miejsce żeby zrobić zdjęcie, bo zawsze jest się komuś na drodze. Co chwila ktoś włazi w kadr, krzyczy Ci nad uchem albo klepie, żeby się już ruszyć.

Ale za to pisząc tego posta siedzę sobie w przytulnej kabinie, za oknem przesuwają się spokojne wiejskie krajobrazy, słychać śpiew ptaków i plusk wody przecinanej przez statek, a co jakiś czas niski, dostojny dźwięk parowego sygnału Rocket Steamera. Dobrze, że on nadal istnieje.






Woda, to najprzyjemniejszy sposób podróżowania po Bangladeszu. Ten kraj polecam każdemu. Zagranicznych turystów tu na szczęście wciąż spotyka się niewielu. Przez pierwszy tydzień, w południowo zachodniej części kraju, spotkałem jedną osobę. W najbardziej popularnych miejscach jak Bandarban czy Srimangal, to było raptem kilka osób. W tym kraju trudno znaleźć jakieś negatywy. Tak, trzeba cierpliwie odpowiadać dziesiątki razy dziennie na te same pytania. Trudno jest się dogadać, bo znajomość angielskiego jest słaba. Trudno jest często znaleźć miejsca, do których chcemy dotrzeć. Bengalczycy albo ich nie znają, albo nas nie rozumieją. Co więcej, często udzielają błędnych informacji. Nie ma w tym jednak złośliwości. Przyjazność tych ludzi i chęć pomocy po prostu powodują, że wolą powiedzieć cokolwiek niż pozostawić nas bez odpowiedzi. Jedzenie może nie jest w większości miejsc bardzo zróżnicowane i wymyślne, ale jest zawsze świeże i bardzo dobre. Ani razu nie przytrafiły mi się tu najmniejsze nawet problemy żołądkowe. Ich parathy, choć tak proste, są rewelacyjne. Herbata jest doskonała. Aromatyczna i mocna. Do większości zamówionych dań (ryż, sos curry, warzywa, dal) dostaniemy darmową dokładkę. Do każdego dania podawane są świeże ogórki, cebula i papryka. Kiedy umyjemy ręce podejdzie do nas ktoś i poda nam serwetkę. Rzadko zdarza się, że zostaniemy naciągnięci. A nawet jeśli, to Bengalczycy robią to jakoś tak uroczo niezdarnie. Albo są to jakieś drobne sumy rzędu 10 taka, albo łatwo po zwróceniu uwagi udaje się wyjaśnić sytuację. I tak, w jednej z lokalnych typowych knajp kelner przyniósł mi rachunek (co już samo w sobie rzadko się zdarza). Kwota wyszła ponad dwukrotnie wyższa niż powinna. Każda pozycja rachunku zawyżona. Negocjacje zacząłem więc od napoju, bo na butelce jest cena. Kelner przeprosił i przyniósł nowy rachunek z poprawiona ceną napoju. Potem przeszliśmy w ten sposób przez kolejne pozycje i doszliśmy do w miarę realnego poziomu. Ale to wszystko odbywa się w pełni na spokojnie, z uśmiechami, wzajemną wymianą uprzejmości i serdecznym pożegnaniem na zakończenie.

W Rangamati próbowałem zorganizować sobie jakąś wycieczkę łódką. Oczywiście wiadomo, że gdzieś musi być możliwość dołączenia do dużej grupy lokalnych turystów za niewielkie pieniądze. Ale Bengalczycy wiedzą już, że nie dopuszczając do tego zagranicznych turystów, mogą od nich uzyskać znacznie lepsze pieniądze. Jednocześnie ponieważ zagranicznych przyjezdnych jest tak mało, to najczęściej oznacza to konieczność wynajęcia całej łodzi dla siebie. Nie chodzi tu zatem tylko o pieniądze, które i tak są na nasze warunki niewielkie, ale o sam fakt idiotycznego uczucia siedzenia po królewsku samemu w wielkiej łodzi i znoszenia spojrzeń typu – o, ten to ma kasę, ciekawe ile zapłacił. Zatem bardzo się starałem. Powiedziałem, że na całą łódź mnie nie stać i koniec. Że muszą mi znaleźć kogoś jeszcze, żeby podzielić koszty. Przyszedłem następnego dnia rano. Oczywiście nikogo nie znaleźli. No to siadam z nimi i mówię, że poczekamy, może ktoś się zjawi. Zaczynają opuszczać cenę. Przychodzi coraz więcej ludzi rozbawionych sytuacją, bo chyba nieczęsto się zdarza taki uparty klient. Obserwują, komentują, śmieją się. Po godzinie z 1200 taka zjeżdżamy do 600 za 4-godzinną przejażdżkę. Ale ja nadal nie chce płynąć sam. W międzyczasie szukam innych opcji, ale wszędzie jest podobnie. Po kolejnej godzinie zrezygnowany koleś podchodzi i mówi, że ok, że popłynę z turystami z Bangladeszu. Cieszę się, ale pytam ile czasu i ile osób płynie. 8 godzin, 8 osób. No to się pytam ile. On mówi 600. Ja mówię, że 600 to było za jedna osobę za 4 godziny. Czyli stawka jest 150 za godzinę. To jak mamy 8 godzin to jest 1200 taka, na 8 osób, to daje 150 od osoby. To ja mogę 200 zapłacić. Koleś traci cierpliwość. Oczy do nieba, odwraca się na pięcie i odchodzi. To jest najczęściej skuteczna metoda negocjacji. Tym bardziej, że ja byłbym naprawdę zadowolony gdybym popłynął za 600 na 8 godzin i z paroma innymi osobami. Więc rzucam, że za 300 mogę płynąć. Dobijamy targu. Młody chłopak, który się przyglądał negocjacjom i pomagał w angielskim podchodzi po chwili z gratulacjami i z wyrazem uznania mówi – „You are very inteligent.”

Kiedy podpływamy, aby zabrać pozostałych pasażerów zdarza się coś, czego nie przewidziałem. Dwie zamożne rodziny po prostu nie chcą mieć intruza i innowiercy na łódce. I grzecznie mnie z niej wypraszają. Kiedy wracam na nabrzeże jestem trochę wściekły, bo czułem się niezręcznie w całej sytuacji. Poza tym myślałem, że mój przewoźnik uzgodni to jakoś wcześniej z rodziną. Wracamy do negocjacji. Mówię, że teraz mi musi załatwić całodniową wycieczkę za 300, bo już mi to obiecał. On się łapie za głowę, ale honorowo kiwa głową, że się postara. Za chwilę sadza mnie do łódki i mówi, że popłynę za 300, że znalazł drugiego cudzoziemca. I że on zapłaci 600 a ja 300, ale że będą 4 godziny. No, ok. Niech będzie. Pływanie łódką i tak jest nudne. Upewniam się tylko, czy zobaczę te miejsca które chciałem. Do łódki dosiada się około 65-letni Francuz. Kiedy mamy ruszać, nasz przewoźnik z rozbrajającą szczerością wypala – „Ok. So four hours. Mr. Jakub pays three hundred, Mr. Bernard pays six hundred.”

To wszystko jest tutaj tak niewinne i urocze, że nie powoduje nic więcej poza rozbawieniem. Jedyną rzeczą, która mi w Bangladeszu rzeczywiście przeszkadzała, to fakt, że w wielu hotelach cudzoziemcy nie są mile widziani. I to jest wręcz bolesne uczucie. Wchodzisz do hotelu, w którym wiadomo, że jest pełno wolnych pokoi, a gburowaty facio (bo oni wtedy zawsze są cholernie poważni i niemili) mówi „no rooms” i wykonuje ten ich specyficzny przeganiający ruch ręką, jaki wykorzystuje się tu np. do odpędzenia nagabującego nas żebraka. Taki gest pełen pogardy. To jest potwornie jaskrawy przykład braku tolerancji, zaciętości i tego co bywa fatalne w skutkach źle pojmowanej religijności. Bo wiadomo, że Ci ludzie nie są z natury tacy. I nie mają nic przeciwko nam. Ale przez idiotyczne zasady religii wprowadza się takie absurdalne podziały. Jeszcze gorszą chyba wersją jest nie przyjmowanie do hoteli kobiet. Bez komentarza.

Ale to jedyny i bardzo mały minus w całym worze pozytywnych wrażeń i dobrej energii, którą z tego kraju wywożę. Główną zasługą są oczywiście ludzie. Nie spotkałem dotąd bardziej przyjaznych i pogodnych ludzi niż tutaj. Nigdzie indziej nie obdarowano mnie tyloma szczerymi, ciepłymi i bezinteresownymi uśmiechami. Nigdzie też nie czułem się tak bezpiecznie. Mieszkańcy Bangladeszu wydają się kompletnie pozbawieni agresji. Peace!

Polecam szczególnie Srimangal i jego plantacje herbaty. Krajobrazy, dźwięki, zapachy są absolutnie bajeczne. Przeszedłem piechotą 30 km wiejską drogą między polami herbaty, ananasowymi ogrodami, drzewami orzechów betelu i zagajnikami gumowców. Panujący tam spokój i harmonia onieśmielają i pozostawiają niezapomniane wrażenie. Bardzo przypadło mi do gustu także Rangamati, miasteczko położone na kilku wyspach rozsypanych na pięknym jeziorze. Bardzo przyjemna atmosfera rybackiej osady. I można mieć pokój z takimi widokami, że dech zapiera. Plaże w okolicach dumy Bangladeszu, Cox’s Bazar, mają w sobie także coś magicznego. Przestrzeń jaką tu mamy do dyspozycji, łódki rybackie na horyzoncie, całe rodziny pracujące przy połowie ryb i urokliwe wioski w okolicach są niezapomniane. Piękne jest także Banderban. Niezwykła jest intensywność Dhaki. Niesamowicie malownicze portowe miasteczko Mongla też pozostawiło dobre wspomnienia. Właściewie chciałoby się napisać coś pozytywnego o wszystkich miejscach, które tutaj odwiedziłem. A gdyby ktoś obawiał się kosztów takiej wyprawy, szczególnie ze względu na drogie przeloty do Dhaki, polecam opcję podróży przez Indie. Tam loty znacznie tańsze. Trzeba dotrzeć bezpośrednio lub pośrednio do Kalkuty, złożyć wniosek o wizę w ambasadzie Bangladeszu, zapłacić ok. 15$, poczekać 2 dni, w międzyczasie dać się oczarować Kalkucie, a potem wsiąść w autobus by po 3 godzinach być w Bangladeszu. Pobyt na miejscu kosztował mnie ok. 10$ dziennie. I wreszcie rzuciłem palenie.







































W ramach podsumowania Bangladeszu mam taką oto historię.

Jakoś koło południa dotarłem do Srimangal – miasteczka słynącego z położonych wokół plantacji herbaty. Po przyjemnej podróży pociągiem z Dhaki szybko znalazłem w miarę przytulny hotel. Zostawiłem rzeczy w pokoju. Biegiem poleciałem do miasta żeby wynająć rower i zdążyć się przejechać po okolicy przed zmierzchem. Po powrocie podłączyłem w hotelu do ładowania padnięty telefon i poleciałem do kafejki internetowej pogadać z Mamą na skajpie. Wychwalałem Mamie Bangladesz, niesamowite poczucie bezpieczeństwa jakie daje ten kraj i jego beztresowość. Po powrocie do hotelu na sekundę tylko zajrzałem do pokoju. Kosmetyczka była jakby nie na swoim miejscu. Szczoteczka do zębów upadła na ziemię. Ale sobie pomyślałem, że pewnie jakoś bezmyślnie przestawiłem, szczoteczkę może niechcący zawadziłem. W hallu hotelu spotkałem parę wiecznych podróżników. Długo piliśmy czaj na schodach i dzieliliśmy się wrażeniami z Bangladeszu. Podobnie jak ja byli zachwyceni. W końcu koło 22 się pożegnaliśmy. Kiedy wszedłem do pokoju zauważyłem, że nie ma mojego telefonu. Zniknął razem z ładowarką. Została na pamiątkę tylko gumowa nakładka. Jak to zwykle w takich sytuacjach. Puls nagle przyspiesza. Robi się gorąco. Za chwilę zimno. Chwila niedowierzania. Szybkie odtworzenie wypadków. Nerwowe przeszukanie kieszeni. Potem całego pokoju. Ale ta przesunięta kosmetyczka, no i brak telefonu. Nie ma wątpliwości. Ukradli. Nie wiadomo jak, bo pokój zamknięty na dwie kłódki, w oknach kraty. No i przecież jestem w Bangladeszu. Natychmiast mi się kojarzy, że ładujący się telefon widział chłopak hotelowy, który przyniósł mi świeżą pościel. To nie może być przypadek. Lecę do recepcji i się drę na chłopaka, żeby oddawał telefon. Oczywiście nikt nic nie rozumie.
- No tension, no tension.
- Tension, tension. Call the police!
- Sir. Wait. Manager comming.
Itd., itd.

Wezwali lokalnego przewodnika Yusufa żeby tłumaczył. Wyraźnie nie podoba im się pomysł zgłoszenia na policję. Grają na czas. Biorę Yusufa pod pachę i idziemy na policję. Na komendzie jakiś komandir słucha co się stało i mówi żeby czekać w hotelu. W ciągu godziny przyjdzie oficer. Wracamy do hotelu. W międzyczasie przyszedł menedżer. Trwają rozważania. Oglądamy pokój. Powoli uświadamiam sobie jak to się stało. Ktoś uchylił okno wychodzące na długi balkono-korytarz (niestety nie sprawdziłem, czy jest dokładnie zamknięte, a okazało się że zamek był uszkodzony) i jakimś kijem musiał wyłowić telefon. Potem prawdopodobnie jeszcze zainteresowała go czarna skórzana kosmetyczka, ale w trakcie zrezygnował. Pianka do golenia również padła łupem złodzieja.

Z telefonem już się w myślach żegnam. A to cholera i-phone, więc sprzęt nie kulawy. Strasznie mi go szkoda. Po pierwsze dlatego, że dostałem go w prezencie od koleżanek i kolegów z pracy na pożegnanie. Po drugie jakoś zżyłem się z nim emocjonalnie. Był tak przydatny w tej podróży i wielofunkcyjny. Jak scyzoryk Suisse Army. Po trzecie zawsze obrzydliwe jest to uczucie jak ktoś ci coś ukradnie. Takie agresywne wejście w twoją prywatność. 

Jest mi naprawdę przykro, ale z drugiej strony pobyt w takim Bangladeszu daje do myślenia. Ciągle obecne są tutaj myśli o tym jak to jest, że szanse są tak nierówne. I jak nieporównywalne są nasze problemy ze zmaganiami ludzi tutaj. Trudno jest tutaj rozpaczać z powodu czegoś tak przyziemnego jak utrata telefonu. Mogę żyć bez niego. Mogę kupić sobie nowy. Może kolejny będzie już bardziej jak scyzoryk Michała, po dziadku, ale do dzwonienia wystarczy. Ale to nie znaczy, że się poddaję. Łapaj złodzieja. 

No dobrze. Pomyślmy jak taka sprawa byłaby załatwiona w ojczyźnie. Po pierwsze w Polsce telefon pewnie rąbnęliby już pierwszego dnia (przypomina się niedawna historia Hindusa, który po przejechaniu w celach propagowania zagrożeń związanych z HIV ponad 90 tys. kilometrów i odwiedzeniu kilkudziesięciu krajów dotarł szczęśliwie do Warszawy, rower zniknął już pierwszego wieczora). Potem wizyta na policji. Policjant od razu powiedziałby, że szkoda czasu, bo sprzęt się nie znajdzie. Potem trzeba by poczekać na dyżurnego. Spisanie zgłoszenia to co najmniej godzina czasu (i wiadomo, że na marne). Potem pan policjant poinformowałby, że trzeba czekać i że dadzą znać jak coś się uda dowiedzieć. Po kilku miesiącach przyszłoby pismo, że sprawa umorzona. I pewnie podobnie byłoby w wielu krajach. Na zachodzie jeszcze policjant by się zdziwił, że sprzęt nie ubezpieczony. A jak to wygląda w Bangladeszu?

Po ponad dwóch godzinach przychodzi kilku policjantów na czele z młodym oficerem. Oficer został poinformowany o moich podejrzeniach wobec pracowników hotelu. Najpierw zatem policjanci zaglądają do pokoju i oglądają jak to się stało. Parę pytań kontrolnych i po śledztwie. Następnie schodzimy do recepcji. Policjant zaczyna wrzeszczeć na menedżera hotelu. Popycha go, szturcha, wali po głowie, grozi mu i z tego co rozumiem mówi, że ma dwie minuty na przyniesienie telefonu. Menedżer oczywiście zaprzecza wszystkiemu. Pytają się mnie do kiedy zostaje w Srimangal i ile wart był telefon. Mówię, że planowałem zostać dwa dni, ale mogę zostać trochę dłużej, jeśli będzie szansa na znalezienie telefonu i rzeczywiście będą coś robić. 600$. Trochę im mina rzednie. Oficer coś tam jeszcze wrzeszczy na menedżera, żegna się i z całą ekipą wychodzi. Zdezorientowany pytam Yusufa co to wszystko znaczy. Policjant obwinił pracowników hotelu i zapowiedział, że jak się telefon nie znajdzie, to właściciel hotelu będzie musiał zapłacić za telefon.

Rano pojawia się właściciel hotelu. Idziemy razem na policję. Po krótkiej rozmowie oficer krzyczy na niego i przegania. Pytam co się dzieje. Yusuf mówi, że policjant powiedział, że to nie jest sprawa policji. Właściciel ma znaleźć winnego albo zapłacić za telefon. Dla mnie to trochę nietypowe zachowanie policji, ale właściciel nie protestuje. Zresztą pracownicy hotelu podejrzewają jednego z gości hotelowych. Rzekomo nie wrócił na noc, a poprzedniego wieczora kręcił się po piętrach. Znają jego imię i wiedzą gdzie pracuje. Zbiera się ekipa. Właściciel hotelu, menedżer, Yusuf jako tłumacz, kolega Yusufa jako wsparcie i ja – nie wiem po co. Łapiemy rykszę i jedziemy. Trochę mi to przypomina czasy podwórkowe. Jak ktoś z Bernardyńskiej dostał wpierdol od kogoś z Gagarina. Zebrała się ekipa, flejersy na lewa stronę (kto miał), jakieś narzędzia, pałki, kastety, do autobusu i na Gagarina w poszukiwaniu zawodnika. Skończyło się na długim spacerze.

Tylko tu nieco ładniej, bo jedziemy kilkanaście kilometrów przez bajecznie wyglądające plantacje herbaty. W ich środku znajduje się jedna z wielu tutejszych platform wydobycia gazu firmy Chevron. To tu gdzieś pracuje podejrzany. Pracownicy odsyłają nas do kolejnej platformy. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów. Znajdujemy szefa naszego poszukiwanego. Podejrzany nie pojawił się rano w pracy. Podobno były z nim już wcześniej kłopoty. Pracownicy oskarżali go już o kradzieże. Szef obiecuje go dostarczyć o 17 do hotelu. Zaczynam mieć nadzieję, że może jednak telefon jeszcze nie jest stracony. Wsiadamy w rykszę i jedziemy z powrotem do miasta. Ja lecę do kafejki internetowej. Gorączkowo sprawdzam czy mogę jakoś wyśledzić telefon. Jest przecież tyle aplikacji do tego służących. Co prawda podobno najczęściej są niezbyt dokładne, a fachowiec od razu zresetuje telefon i z aplikacji nici, ale tu raczej nie mam do czynienia z fachowcem więc liczę na szczęście. Jest tylko jedno ale. Aplikację trzeba zainstalować w telefonie przed kradzieżą. Dupa. Pamiętam, że jedną nawet zacząłem instalować kiedyś. Ale jakiś błąd się pojawił. Poza tym jest jakiś opór, bo może ktoś to wykorzysta do śledzenia mnie albo co. No i nie było aplikacji. Tomek, to przez ciebie.

O 17 idę znowu do feralnego hotelu (bo mieszkam już w innym). Właściciel jak zwykle zaprasza na fotel i zamawia herbatę. Czkamy z pół godziny i tracę cierpliwość. Mówi, że o 18. Przychodzę po 18 i znowu – „Sit down. Cha?” Nie na moją cierpliwość. Każe dzwonić do gościa. Nie odbiera telefonu. Wydaje mi się, że to jednak sprawa policji, żeby gościa sprowadzić. Domagam się podjęcia jakiegoś działania. W odpowiedzi tylko zakłopotanie właściciela hotelu, który próbuje mnie uspokoić – „Too much tension, too much tension”. Wychodzę. W końcu po kolejnej godzinie mnie wołają. Znaleźli podejrzanego. Jest oczywiście wianuszek obserwatorów i doradców. Jest oficer. Cala ekipa hotelu. W sumie w maleńkiej recepcji jest ze 30 osób. Odbywa się szybkie przesłuchanie. Podejrzany ma łzy w oczach. Oczywiście się nie przyznaje. Po chwili następuje jakaś narada. Yusuf podchodzi i pyta ile kasy mnie usatysfakcjonuje. Ja próbuje tłumaczyć, że jak to, przecież nie wiadomo kto jest winny. Kto ma zatem płacić? Właściciel hotelu chce zapłacić. Ale jak mam wziąć pieniądze w takiej sytuacji? Poza tym jestem do cholery w Bangladeszu. Dla tych ludzi to są kosmiczne pieniądze. Yusuf daje do zrozumienia, że dla nich takie rozwiązanie będzie bardziej na rękę niż kontynuowanie dochodzenia. Jakiś kolejny doradca podpowiada, że właściciel hotelu do biednych nie należy. Ja naprawdę jestem zdezorientowany. Yusuf mówi, że decyzję trzeba podjąć szybko, bo policja się niecierpliwi. I że oni cały czas liczą, że telefon się znajdzie. Że mieli już takie przypadki. I że wtedy wezmę telefon i oddam kasę. No to mówię, że 40 tys. taka (ok. 500$). Mam cały czas mętlik w głowie. Ale myślę, że jak nie wezmę, to już nikt palcem nie ruszy żeby znaleźć ten telefon. Cały czas się też zastanawiam kto to zrobił i jaka jest rola pracowników hotelu. Młodemu chłopaczkowi wciąż się patrzę w oczy. Ucieka wzrokiem. Musiał to zrobić ktoś z pracowników albo gości hotelu. Nikt inny nie jest wpuszczany na pietra gdzie są pokoje. Towarzystwo się przenosi na komisariat.

Po godzinie mnie wzywają. Jest podejrzany i właściciel hotelu. Jest kilku innych policjantów i oczywiście cały wianek gapiów i doradców. W tych intymnych warunkach oficer sadza mnie na krześle w samym środku pokoju i przedstawia propozycję. Otóż proponują mi 30 tys. taka. 20 tys. płaci właściciel, 10 tys. podejrzany. Czy akceptuję? Wszyscy się na mnie gapią. Czuję tension. Mam kompletny bajzel w głowie. Jest mi strasznie niezręcznie. Przecież w żadnym innym kraju chyba nie mógłbym liczyć na taki gest. A to jest naprawdę biedny kraj. Tu porządne śniadanie kosztuje pół dolara, a obiad dolara. Ale większość osób je jeszcze taniej. Na śniadanie kawałek chleba maczany w herbacie, na obiad micha ryżu z cienkim curry, a na kolację pieczywo z jakąś papką. Tu ludzie zarabiają kilka dolarów dziennie ciężko na to harując. Facet jest skłonny ponad godzinę pedałować rykszą z dwoma osobami i bagażami przez pół miasta za niecałego dolara. I jeszcze co chwila musi zsiadać i pchać pod górę. Tu moda nie istnieje. Liczy się tylko żeby było tanio i skutecznie. Tu szalik służy także za czapkę, a ludzie ubierają się jakby z zawiązanymi oczami wyciągali przypadkowe ciuchy z lumpeksu. Tu wszystko da się naprawić. Nic się nie wyrzuca. Nic nie marnuje. A dla mnie chcą się zrzucić 350$ na telefon, który ktoś mi ukradł. I który w dodatku dostałem w prezencie. Żebym nie myślał źle o Bangladeszu, żebym nie napisał źle o hotelu do Lonely Planet. Żebym był zadowolony.

A może to jest łapówka. A może właściciel hotelu jest w zmowie z tym podejrzanym. Może już sprzedali telefon za 40 tys. Więc po całej transakcji będą dychę do przodu? Jak nie wezmę, to będą całe 40 tys. do przodu. Z drugiej strony nie chce mi się wierzyć żeby właściciel miał z tym coś wspólnego. Prędzej jego młody pracownik i ten podejrzany koleś. Ale nikt tu nikomu nic nie udowodnił. To dlaczego ktokolwiek ma płacić?

No i jak – brać te pieniądze?


P.S. Tytuł posta zainspirowany mailem od kolegi Pawła Lickiewicza, który zauważył, że wg. miejskiego słownika slangu bangla jest synonimem słowa działa.