sobota, 9 czerwca 2012

Łowicz



Nie jestem osobą wierzącą. Ale urodziłem się w kraju katolickim. Kraju, w którym 90% ludzi jest ochrzczonych, co pozwala twierdzić, że taki jest też u nas procent wiernych. Jak to wygląda naprawdę, to widzimy na co dzień. Począwszy od tego ile osób rzeczywiście chodzi regularnie do kościoła, przez to ilu z nas w codziennym życiu kieruje się katolickimi wartościami, aż do tego w jak daleki od podstawowych katolickich wartości sposób postępują najbardziej zagorzali, przyklejający swój wizerunek do krzyża, politycy. Zostałem ochrzczony. Moi rodzice także, jak wielu z młodych rodziców obecnie, zastanawiali się, czy powinni to robić. Tata był ultra ateistą, zbyt twardo stąpającym po ziemi, aby wierzyć w takie głupoty. Ale i on, kiedy śmierć była już blisko, świadomie lub nie, przed Bogiem się ugiął. Tłumaczę to sobie podobnie, jak on by to zrobił – każdy człowiek boi się śmierci. Wiara jest w tych ostatnich chwilach szczególnie potrzebna. Aby odchodzić z nadzieją, że to jeszcze nie koniec. Zostałem zatem ochrzczony na wszelki wypadek. Nie mam tego nikomu za złe. Jest mi to obojętne. Gdyby tak się nie stało Babcia by tego nie przeżyła. To wystarczający powód, aby dać się ochrzcić. We filozofa bawił się nie będę. Choć wiem, że mój koniec przyjdzie wcześniej niż polska wyśrubowana coraz bardziej średnia. Na razie nie wierzę. Ale mieszkam w Polsce, na religię chodziłem jakoś do trzeciej klasy podstawówki, komunię pierwszą przyjąłem. Tata zawsze mówił, że religię znać trzeba, bo to kawałek naszej tożsamości i historii. Cóż poradzić, że sposób, w jaki wiedza o niej była mi sprzedawana na zajęciach z Religii u siostry Zdzisławy, był jakąś karykaturą edukacji. Cóż poradzić, że obecnie każde zetknięcie z kościołem zawsze przypłacam małym dołem. Bo cała strona obrzędowa tej wiary wydaje mi się infantylna i niepoważna. Bo to, co zwykle słyszymy z ambony nijak się ma do rzeczywistości i naszych codziennych problemów. Bo sposób podania tego wszystkiego jest zawsze cierpiący, wyjący, zawodzący, smutny i niestety najczęściej klepiąco bezmyślny. Bo msze, nawet te z okazji momentów wyjątkowo radosnych, takich jak śluby czy chrzty, zawsze trącą jakąś martyrologią. Bo ksiądz prawie zawsze dorzuci jakąś prywatę albo politykę. Bo, niestety często wypowiada się w sprawach, na temat których nie ma i nie ma prawa mieć pojęcia. Bo w tym wszystkim aż roi się od hipokryzji. Bo kazania takie, jakie miałem okazję usłyszeć podczas mszy pogrzebowej Wojciecha Siemiona w wykonaniu biskupa Zawitkowskiego są absolutną rzadkością. A jednak sam fakt, że to tradycja chrześcijańska dyktuje rytm naszego życia rodzinnego poprzez liczne święta, które obchodzimy, sprawia, że powinniśmy co nieco na ten temat wiedzieć. Dlatego tak cholernie upokorzony poczułem się, kiedy na Filipinach, podczas Wielkanocy, Jason zadał mi parę prostych pytań dotyczących obchodów tego święta. Święta, które w dodatku jako wesołe i wiosenne jest moim ulubionym w naszym kalendarzu. To były zwykłe proste pytania. Dlaczego robicie tak, co świętujecie w piątek, co w sobotę, o co w niedzielę. A dlaczego w ten sposób. I muszę powiedzieć, że wybrnąłem jakoś, ale moja wiedza nie była pełna, wielu rzeczy nie wiedziałem, a wielu więcej nie byłem pewien albo się domyślałem. Podobnie było z Bożym Ciałem. Wiem, że jest procesja, że są ołtarze, że to ważne święto. Ale tak dokładnie dlaczego, co, jak, po co? To już trudniej. Zapytałem więc mojego eksperta. Osoby, która wywodzi się ze znacznie bardziej religijnego domu. Osoby, która uważa, że rozmawiać ze mną o religii i wierze nie ma sensu, bo ja jej nie szanuję. Osoby, której wiara towarzyszy w podejmowaniu codziennych decyzji. Zapytałem czym właściwie jest święto Bożego Ciała. Dowiedziałem się, że jest to tzw. pięćdziesiętnica, czyli święto obchodzone 50 dni po Wielkanocy z okazji wstąpienia Chrystusa do nieba. Wikipedia mówi z kolei, że Boże Ciało wypada 60 dni po Wielkanocy i jest obchodzone z okazji przeistoczenia chleba i wina w ciało i krew Chrystusa. Nie wiem co powiedzieliby inni wierzący praktykujący, ale podejrzewam, że mogło by się pojawić jeszcze kilka wersji. Chciałoby się apel wystosować. Wierzmy mądrze Polacy.




























piątek, 1 czerwca 2012

Polska 012

 


Urwało się. Na jakiś czas. Bo mnie wessała. Polska. Ale ponieważ to nie koniec roku w klapkach dla mnie, to uznałem, że wypada się jednak odezwać. Taki zapis wrażeń z pierwszego miesiąca spędzonego w Polsce. Czy to kogo interesuje czy nie, pomyślałem, że jednak wypada napisać co czuję w tym ważnym i trudnym dla mnie momencie. A nie ukrywam, że też może to terapeutycznie podziała jak to wypisze.

18 kwietnia, po prawie 11 miesiącach obcowania z kolorową, barwną i wiecznie uśmiechniętą Azją, przywitały mnie brzydkie, tęgie i przede wszystkim bardzo niesympatyczne stewardessy samolotu linii Aeroflot z Bangkoku do Moskwy. Tego samego dnia wieczorem samolot podchodził do lądowania w potwornie szarej i ponuro wyglądającej Warszawie. Nie mogę powiedzieć, żeby pierwsze wrażenia były miłe. A jednak od jakiegoś czasu po prostu miałem ochotę już wrócić. A bo tak. Bo się już zmęczyłem tymi wakacjami, tym wiecznym przemieszczaniem się, tymi hotelami ciągle nowymi, życiem w plecaku, słońcem, potem, a przede wszystkim brakiem swojego miejsca, do którego mogę wrócić i być u siebie. I też się trochę stęskniłem za niektórymi.

Przez ostatnie 2 tygodnie jednak, kiedy ten termin się zbliżał, robiło mi się coraz smutniej. Że to się cholera kończy. Bo jednak fajnie jest jak przez cały rok każdego dnia rano chce się wstawać. Nawet jeśli jest to 4 czy 5 rano. Cudnie jest nic nie musieć. I nie wiedzieć zupełnie co się wydarzy następnego dnia. Gdzie dokładnie się będzie, kogo się spotka. Wiedzieć tylko, że na pewno wydarzy się coś ciekawego. Coś co zachwyci, zdziwi, albo zasmuci. Ale na pewno skłoni do refleksji, do zastanowienia się. Jakoś tam wzbogaci.

W końcu jednak jestem w Polsce. Co prawda szaro i zimno, ale wreszcie swojo. Nareszcie wiem, że przez jakiś czas nigdzie nie będę musiał się ruszać. Idealnie byłoby wrócić do swojego mieszkania, łóżka, szafy, łazienki. Tak niestety do końca nie jest. Bo moje mieszkanie jeszcze przez jakiś czas wynajęte. Czeka mnie zatem jeszcze parę miesięcy na walizkach, ale jednak w jednym miejscu i prawie własnym. Wracam do małego pokoiku w mieszkaniu Mamy na warszawskiej Sadybie. Mieszkaniu, w którym się wychowałem. To nawet trochę zabawne, ale jednak bardziej kłopotliwe. Po wielu latach zupełnej wolności i ostatnim roku wolności prawie absolutnej, mieszkam znowu z Mamą. Miło, bo jest domowy obiad, czysta pościel, niespieszna poranna kawa, którą samemu sobie można zrobić. Ale też jednak musze się z kimś liczyć, ktoś zwraca mi uwagę, że mam bałagan, albo pyta kiedy wrócę i niepokoi się kiedy wracam zbyt późno. Słowem jednak doznaję szoku.

Ale pierwsze kilka dni to w ogóle jestem jednak nadal w mocno wakacyjnym nastroju. Czuję się trochę jakbym był tu wklejony z innego świata. Tutejsze problemy jeszcze mnie nie dotyczą. Mam wrażenie jakbym przyjechał z wizytą. Nie informuję specjalnie ludzi o swoim przyjeździe. Do kogoś zadzwonię, kogoś tam odwiedzę, na kogoś wpadnę przypadkiem. Ale powoli okazuje się, że właściwie codziennie się z kimś spotykam. Telefon się rozdzwania. To miłe, że się jednak ludzie jakoś interesują, może się nawet niektórzy stęsknili. Ale to są w większości wypadków spotkania z ludźmi, którzy pracują, mają swoje sprawy, mają jakiś cel, ogólnie wiedzą co mają ze sobą zrobić. A ja nie wiem. To znaczy opcji jest aż za dużo. Z każdego spotkania właściwie wychodzę albo z konkretną propozycją pracy, albo zaproszeniem do robienia wspólnego biznesu, albo z ciekawą inspiracją i kolejnym pomysłem na siebie. Najgorsze jednak jest to, że każdy pyta – no to co teraz będziesz robił, to jaki masz plan, już wiesz? I powoli zaczynam odczuwać jakąś presję. Zresztą ja sam przecież już chciałbym wiedzieć. Mieć coś konkretnego. Po obudzeniu się rano naprawdę już chciałbym wiedzieć co mam do zrobienia, po co, no i w sumie za ile. Zaczynają się też porady. Tu prym wiedzie rodzina. Powinieneś to, albo tamto. Ten pomysł jest zupełnie bez sensu. Tego ci nie radzę, a to ci radzę. I ja wiem, że to przecież w dobrej wierze. Tylko, że ja nie oczekuję takich porad. Naprawdę przeżywam trudne chwile. W dodatku czuję, że jestem w ważnym momencie. W momencie, w którym chciałem się znaleźć. Mając już nieco większe doświadczenie, wiedząc lepiej w czym jestem dobry, a w czym nie, wiedząc co mnie kręci, no mam wreszcie szansę sobie świadomie wybrać co tak naprawdę chcę robić. I nie chcę złotych rad. Nie chcę przede wszystkim presji. A każda taka rada, to sygnał – no jak to, jeszcze nie wiesz? Jeszcze nie zarabiasz? Ile jeszcze czasu zamierzasz się obijać? No nie wiem ile. Tyle ile będzie trzeba.

Plan był w ogóle taki, żeby od razu po przyjeździe ruszyć w Polskę. Świeżym jeszcze spojrzeniem ją ogarnąć. Poobserwować. Nie mając przede wszystkim jeszcze zobowiązań i nie spiesząc się, żeby zmieścić się w urlopie. Z różnych, śmiesznych pewnie powodów ten wyjazd mi się jakoś bardzo odkłada. Jakby jakaś siła mnie trzymała tu w Warszawie. Raz już nawet wyjechałem. Dojechałem do Sochaczewa i musiałem zawrócić. A też im dłużej siedzę w Warszawie tym bardziej chciałbym już zacząć coś robić i tym mniej mam ochotę wyjeżdżać. Plan był ambitny żeby zwiedzić całą Polskę od A do Z właściwie. Plan już okroiłem, ale ciągle wierzę, że wkrótce wyjadę i przynajmniej południowe pół zwiedzę.


Petrykozy.

Petrykozy.

Mazury koło Giżycka.

Marina w Giżycku.

Mazury koło Giżycka.
 


Trochę się tego boję, bo przygotowując sobie jakiś tam plan tego wyjazdu zajrzałem do Lonely Planet Poland. I tam jest zawsze taka sekcja o kulturze danego kraju. Co prawda piszą, że jesteśmy narodem bardzo opornym, tak pozytywnie, że bohatersko musieliśmy tyle razy bronić swojej tożsamości, itd. I piszą, że jesteśmy uroczo nieracjonalni i romantyczni. No miło to czytać. Ale potem się pojawia ta nasza szarość, którą jak się okazuje widzą też i opisują cudzoziemcy. Że np. rzadko się zdarza ludzi kolorowo ubranych na ulicy zobaczyć. No nie wiem, przewodnik z roku 2008, wydaje mi się, że zrobiliśmy jednak postępy od tamtego czasu. Ale jest też coś, co zawstydza i zastanawia. Otóż piszą w Lonely Planet, że rzadko zobaczysz Polaków uśmiechających się do cudzoziemców. Uśmiech jest bowiem w naszym kraju wg. autorów przewodnika uznawany, uwaga (!), za oznakę głupoty. I oczywiście pierwsza reakcja każdego szanującego się Polaka to niedowierzanie i lekko pogardliwy, głupkowaty właściwie śmiech – no skąd też ci debile to wzięli. Ale wystarczy wspomnieć kilka polskich przysłów i powiedzonek: „Śmieje się jak głupi do sera” czy „Poznasz głupiego po śmiechu jego” albo przypomnieć sobie teksty jakie słyszeliśmy od nauczycieli: „I czego zęby suszysz?”, „Co się tak głupio uśmiechasz?”, a już jakoś przestaje to brzmieć tak absurdalnie. A potem jest nasza rzeczywistość.

Wchodzę rano do sklepu po gazetę. Piątkowa. Zależy mi na „Co jest grane”. Przy kasie zaglądam do środka, ale nie ma dodatków. Więc zwracam się grzecznie do pani przy kasie.
- Dzień dobry. Zdaje się, że nie ma dodatków w gazecie. Czy mogę prosić o uzupełnienie?
- Nie.
- ...a dlaczego?
- Bo nie ma komu.
Obok stoi jeszcze inny pan przy drugiej kasie. Jest też trzecia pani, taka wylotna do pomocy.
- To może wskaże mi pani skąd mogę sobie wziąć te dodatki? Nie ma problemu, sam sobie je znajdę.
- Nie można. Nie wyłożone są gazety. Bez dodatków może pan kupić teraz.
- Wie pani, to kłopot dla mnie, bo zależy mi na tym i szkoda żebym jeszcze raz specjalnie musiał iść po gazetę. Może jednak można coś z tym zrobić?
Pani jest już na pograniczu wybuchu. Lada moment wrzaśnie na mnie jak nic. Zaciska jednak zęby.
- Aneta, podasz panu te dodatki?
Po czym łaskawie nabija na kasę ciągle jeszcze coś mamrocząc pod nosem, że tak nie powinno być.

Na targowisku przy Rondzie Wiatraczna jest zawsze kolorowo i ciekawie. Siedzi sobie taki pan i handluje ciuchami. Normalnie cyknąłbym zdjęcie od razu. Ale ta Polska taka jakaś gburowata. No to pytam:
- Mogę panu zrobić zdjęcie?
- Nie.
- Ale dlaczego, co to panu szkodzi?
- Nie lubię jak mi się robi zdjęcia.

Któregoś dnia sobie poszedłem na spacer po Siekierkach. Pod lokalnym sklepem siedział przywiązany duży pies. Zrobiłem mu zdjęcie, bo w tle taki sam pies występował na plakacie w kampanii wściekliznowej. Kiedy odszedłem parę kroków usłyszałem, że ktoś mnie woła. Jakaś pani o lekko meliniarskim wyrazie twarzy, z wyraźnym rozdrażnieniem w głosie zapytała:
- Dlaczego zrobił pan zdjęcie mojemu psu?
- A dlaczego nie?
- Bo ja sobie tego nie życzę. Proszę usunąć to zdjęcie!
Powiedziałem żeby się nie wygłupiała i odszedłem, ale przez dobre parę minut zastanawiałem się o co jej właściwie chodziło. Bo rozumiem, że ona się czegoś obawiała. Nie wiem, może sobie myślała, że ja to zdjęcie gdzieś wykorzystam i zarobię na nim kupę kasy? A może się bała, że ja coś knuje, jakiś meldunek chcę na nią łożyć? Albo psa może planuję ukraść i robię zdjęcie żeby zlecić porwanie?

Nasza dzielna policja mnie od razu zaskoczyła swoją pilnością. Postraszyła Kolską za przechodzenie po nocy przez ulicę nie na pasach. W dzień też trzeba uważać. Kolega mało nie dostał mandatu za spuszczenie psa ze smyczy w jednym z warszawskich parków. Nie wspomnę już o tym, że kierowcy autobusów notorycznie zatrzaskują drzwi zanim wszyscy zdążą wsiąść do autobusu. To już nawet nie jest jak kiedyś, że nie poczekają jak ktoś leci z daleka. Zachowują się jakby mieli określony czas postoju na przystanku i po jego przekroczeniu po prostu musieli odjechać.

To taka garść powierzchowności.

Inny element, z którego też w sumie słyniemy, a który jednak po długiej nieobecności w kraju robi wrażenie, to alkohol. Najpierw jego zapach. Czuję go już od wielu pasażerów lotu z Moskwy do Warszawy. Nie, nie, to nie Rosjanie. To nasi. Polak wiadomo, w podróży lubi wypić. Ale czy podczas porannej podróży autobusem do pracy też? Bo jak pierwszego dnia po powrocie (czwartek, nie sobota czy niedziela) o 10 rano wsiadam do 159 to od dwóch różnych to mam wrażenie, że od co drugiej osoby wyczuwam lekki powiew i to takiego raczej świeżego, nie wczorajszego. O różnych czerwonoskórych panach pod sklepami nie trzeba mówić, ale jednak jest w tym coś ciekawego. Bo w końcu w wielu krajach o gorszej reputacji alkoholowej i bez zakazu picia pod chmurą, takiej liczby meneli pokładających się na ulicach, na murkach, na ławkach, jednak nie widać. A może to właśnie to. Bo tam się można w spokoju napić na ławeczce, a u nas trzeba się kryć po krzakach, stresować, robić na szybko.

A potem przychodzi weekend i zaczyna się ostre garowanie. Piją wszyscy. Pod sklepami, w domach, po krzakach, za winklami, w bramach, w knajpach. W sklepach kolejki do monopolu. W każdej reklamówce brzęczą butelki albo błyszczą puszki. Ktoś się zatacza, ktoś przewraca, pan zwisa z ławki, dziewczyna próbuje cucić swojego narzeczonego na murku, na ulicy co krok dowody przeholowania. Jak się wraca nocnym, to jakby w nim zapałkę zapalić, to on by wybuchł chyba. I te oczy, każda para jest mętna. Sporo jest zupełnie nieobecnych. 

A ja się przecież przez ten pierwszy miesiąc głównie witałem ze znajomymi. Każde takie przywitanie, to okazja. I to w sumie miłe sentymentalne czasem podróże. Spacery z piwkiem po Sadybie czy Wilanowie. Jakiś toast pod mostem nad Jeziorkiem Czerniakowskim. Posiedzenie w parku na trawie. Kilka piwek na murku. Jakaś nocna rozmowa przy hydroforze na osiedlu. Flaszka krążąca między paroma kolegami w bramie przy Nowym Świecie. Sączenie piwa na działeczce. I pępkowe się już jedno trafiło. I urodzin nieco. I meczu wspólne oglądanie. Liczne spotkania w knajpach. Jakieś grille majowe. A w domu ochoczo nalewką częstują. Ciężki miesiąc przetrwałem. Jak na to wszystko bilans strat nie jest taki zły. Dwukrotna pętla autobusowa, jedna pomyłka autobusu z lądowaniem na Ursynowie, jeden przetarty łokieć, zgubiona baterii od telefonu, posiana kurtka szczęśliwie po dwóch dniach odnaleziena, ukradzione słuchawki. Witamy w Polsce!

Przy okazji krótkie doniesienie z zagranicy. Co prawda ja tego nie widziałem, ale niezawodny kolega Paweł podesłał mi ostatnio krótki artykuł z Wyborczej. Piszą o zabawie wymyślonej ostatnio w Nowej Zelandii. Possum Tree Drinking (czyli w wolnym tłumaczeniu Nadrzewne picie na oposa). To taki rodzaj rywalizacji. Kilka osób wchodzi na drzewo i pije. Zwycięża ta, która spadnie jako ostatnia. Szukam zawodników.

Dzielnia.

Dzielnia.

Baza Remondisu.

Reflektor do Volvo był potrzebny.

Targowa.

przy Rondzie Wiatraczna.





A jak Warszawa? A mimo wszystko cudnie. I naprawdę widać zmiany. Coraz mniej co prawda lokali, do których w moim wieku wypada chodzić. A może po prostu w lokalach do których ja chętnie bym poszedł jest tak mało ludzi w mojej grupie wiekowej, że zaczynam czuć się marginalizowany. Ale jednak cieszy bardzo, że tyle się dzieje. Od razu Planete Doc, Pod wspólnym niebem na Zamku, nowe otwarcie Muzeum Narodowego, wystawa ilustracji w Soho Factory, Noc Mozarta w WOK, Cypel Czerniakowski rozkręcają, jakieś pikniki, warsztaty, spotkania. No buzuje to miasto aż. A to przecież tylko kilka przykładów co pod rękę wpadły. Może to się spóźnia, może korki są, ale kilka dużych budów w międzyczasie zakończonych (a Wolf na Brackiej 9, nowi Bracia Jabłkowscy, Stadion Narodowy – obrzydliwy, ale stoi, Liebeskind wreszcie widać, remont Centralnego i Wschodniego), budowa drugiego metra jednak w pełni. A nowych miejsc ile. Szara Cegła, Towarzyska, Pasja Smaku, Bufet Centralny, Mito, Śródmiejska, Relaks, ruszyła dopiero co Jerozolima i jeszcze pewnie cała kupa innych.

Tylko jakoś coraz mniejsza się ta Warszawa robi. Ludzie często o tym mówili, ale ja tego tak do tej pory mocno nie odczuwałem, tym bardziej, że nie kolekcjonuję jakoś znajomych wybitnie (na Fejsie mam niewiele powyżej średniej), a tu w ciągu miesiąca od przyjazdu przypadkiem spotkałem:
- kuzynkę swoją Julię już dwukrotnie, raz w kinie, raz na ulicy,
- kuzyna Jacka w teatrze,
- Karolinę raz w kinie i raz na ulicy,
- Majkę na podwórku, okazuje się, że teraz mieszka niedaleko,
- Sylwię z dzieciństwa koleżankę,
- pana Marcina na stacji benzynowej,
- Antka na przystanku,
- Kamila pod kantorem,
- Olę jak szedłem po drodze,
- Pawła z pracy widziałem w Lesie Kabackim, i z Marcinem się samochodem mijaliśmy,
- I Marysię widziałem jak autem jechała.
No to przecież trochę jakby po wsi chodzić.

Tę wioskowość to też przyjemnie odczuwa się w osiedlowych sklepach. Czasami klimat jest zaskakująco rozluźniony. W Żabce to panie niektóre robią wrażenie jakby w pracy ostro garowały. Oczy świecące, twarze dziwnie szeroko uśmiechnięte, żarty mocno niewybredne i bezpośrednie. W jednym ze sklepów ostatnio czekam przy ladzie żeby o kawałek sera poprosić. Panie widzą, że stoję i wszystko słyszę. A jednak gadają dalej.
- Pani od sera: Ale jestem podkurwiona dzisiaj. Okres mi się zbliża.
- Pani od warzyw: Ja też chyba będę miała niedługo.
- Pani od sera: No ja jakoś za dwa dni. No mówię ci taka się czuję spięta.
- Dzień dobry. Poproszę kawałek Tylżyckiego.







Budowa metra na Świętokrzyskiej.

Warszawa. Siekierki.

Warszawa. Siekierki.

Warszawa. Siekierki.

Warszawa. Siekierki.

Powsin. Griluje naród.

Stegny.