poniedziałek, 24 października 2011

Czelendż

 


No i wreszcie udało się. Wstępny plan był taki aby w Indiach kupić motor. Klasycznie. Stary Royal Enfield. Ale gdzieś w Kazachstanie zakwitł mi w głowie pomysł, aby zrobić, jakby to powiedzieć, coś bardziej tego. Coś, co zapewni więcej emocji. No to ryksza. I nie, nie chodzi o taką rowerową, ale o trzykołową autorykszę. Najpierw starałem się zrobić wywiad w internecie. Sprawa wydawała się prosta. Nowy sprzęt kosztuje koło 2 tys. euro. Pójdzie się więc w Delhi do pierwszego lepszego dealera i się kupi. A potem się sprzeda z niewielką, miejmy nadzieje, stratą wartości.

Już następnego dnia po przylocie do Delhi namierzyłem więc dealerów Bajaj, który jest najpopularniejszym producentem tych cacek i się udałem pod wskazane adresy. Nie wspominając już jak trudno było te adresy znaleźć, powiem tylko, że jak to w Delhi, wszystko okazało się pod górkę. Nowych sprzętów nikt nie miał na stanie. Poza tym wszyscy mówili, że się tego nie da zarejestrować. No bo przecież faktycznie nie mam stałego zameldowania w Indiach. No i wszędzie – nie, nie, nie.

To zacząłem gadać, głównie z rykszarzami na temat kupna używanych sprzętów. Tu też ciężka sprawa. Ceny ja za nowe, albo i drożej. Poza tym, że papierów się nie da wyrobić. Że każdy policjant mnie będzie na drodze zatrzymywał i chciał łapówek. Itd., itd. Namierzyłem więc Anglika, który organizuje w Chennai rajdy rykszami dla cudzoziemców. To zorganizowane dwutygodniowe imprezy, których uczestnicy tworzą zespoły, wypożyczają rykszę i pokonują określoną trasę w określonym czasie. Wszystko po drodze mają zorganizowane, od obsługi technicznej, do hoteli i posiłków. Skontaktowałem się z Guyem. Powiedział, że może sprzedać mi używaną rykszę i wyposażyć we wszelkie potrzebne dokumenty. Cena wydawała się spora, ale akceptowalna no i niższa niż kwot, które słyszałem w Delhi.

Postanowiłem jednak dać na wstrzymanie i spróbować czy w czasie podróży po Radżastanie czegoś nie uda się skombinować na własną rękę. Najbliżej byłem w Udaipurze. Właściciel jednej z kafejek, miły chłopak imieniem Puszkar, był dawniej rykszarzem i obiecał, że może pomóc w znalezieniu rykszy. Jednak autoryksze ewidentnie są tu czymś szczególnym. Ponieważ ich ceny są stosunkowo wysokie, bardzo wielu facetów o nich marzy, jako o pewnym środku do zarabiania pieniędzy, ale jednocześnie ich nie stać. Prawdopodobnie znalezienie cudzoziemca, który kupi rykszę stanowi dla nich jakąś szansę, widocznie na odkupienie później po korzystnej cenie. Wiele osób bowiem, w tym Puszkar, bardzo było natychmiast zainteresowanych pomocą w znalezieniu rykszy, pod warunkiem możliwości odkupienia jej później. Można się zatem spodziewać, że tak jak ceny kupna proponowane mi były zawyżone, tak cena sprzedaży, kiedy już będę chciał się pozbyć wehikułu, zostanie drastycznie zaniżona. No ale trudno. Postanowiłem podjąć to ryzyko i zmianę wartości sprzętu traktować jako koszt tej atrakcji.

Puszkar w ciągu dwóch dni znalazł rzeczywiście niezły wóz za rozsądną cenę. Dla mnie jednak najważniejsze były formalności, papiery i możliwość późniejszej odsprzedaży maszyny. Tu zaczęły się robić schody, jakieś niejasności, niedopowiedzenia. No i wiadomo, że przecież wszyscy chcą mnie tu orżnąć. W końcu więc zrezygnowałem i postanowiłem zaufać Guyowi. W końcu człowiek z Europy, mający poważną firmę i doświadczenie w tego typu transakcjach.

Nie wiem jeszcze czy to był dobra decyzja. Czekałem na rykszę nieco dłużej niż się umawialiśmy. Sprzęt co prawda odremontowany, ale chyba mocno po kosztach. Postanowiłem zafundować sobie malowanie. Chciałem pomarańcz, wyszedł taki dość paskudny róż pomarańczowy (na zdjęciach o dziwo prezentuje się nieźle). Ale nieważne. Myslalem już tylko zeby wreszcie się ruszyć.

Pierwsze wrażenia. Wczoraj zrobiłem kilkanaście kilometrów po mega ruchliwym, blisko 9-cio milionowym, Chennai. To było prawdziwe bombardowanie emocjami. Kompletnie nieznany wehikuł. Pojemność 150 cm. Jeden cylinder, dwusuw, napędzany mieszanką benzyny i oleju. Odpala się to ciągnąc ręką wajchę (jej końcówka zresztą od razu się złamała). Biegi i sprzęgło są razem w lewej ręce. Gaz jak w motorze w prawej. Hamulec pod prawą nogą, ale umieszczony tak niewygodnie, że trzeba zadrzeć nogę do góry, co przy moich jednak europejskich gabarytach po prostu trwa tych kilka dziesiątych sekundy, które zwykle ratują życie. A nie da się jechać z nogą cały czas na hamulcu. Na szczęście nie ma mowy o dużych prędkościach, więc jakoś to działa. Do tego lewostronny ruch i ten niesamowity chaos i kocioł na ulicach. To był kompletny szok, ale myślę, że to zawsze dobrze zacząć z górnej półki. Potem będzie już tylko łatwiej.

Ponieważ autoryksza nie służy do pokonywania długich dystansów zasady w trasie są takie, aby nie przekraczać 40-50 km na godzinę i robić jak najczęstsze przystanki, aby dać maszynie odsapnąć. A i tak Princely, który przygotowywał mój sprzęt, zapowiedział, że będzie się on psuł średnio raz na sto kilometrów. Właśnie przejechałem pierwszą trasę. Dobra wiadomość jest taka, że odpukać, na razie poza zgubieniem jednej śruby od koła, obyło się bez usterek. Natomiast ryksza wymaga cierpliwości. 150-kilometrowy odcinek z Chennai do Tirupali przejechałem w 6 godzin. Oczywiście ściśle stosując się do zaleceń. Princely porównał prowadzenie autorykszy do jazdy kosiarką. Mi jak na razie bardziej przypomina to jakaś frezarkę, czy szlifierkę (choć tak zwykle mówi się o sportowych motocyklach). Hałas niesamowity, zgrzyty, trzaski, twarde to, trzęsie.. A mimo to muszę powiedzieć, że jak na razie jestem uszczęśliwiony. To uczy cierpliwości i spokoju. Pozwala podziwiać wszystkie małe szczegóły, których podróżując pociągiem czy autobusem z punktu A do B nie można zobaczyć. Ludzie reagują bardzo pozytywnie. Machają, śmieją się, zagadują. Dzisiaj w czasie jazdy odbyłem kilkuminutową konwersację z jakimś motocyklistą. Zresztą on również chciał kupić ode mnie rykszę. Policjant, którego pytałem o drogę eskortował mnie przez kilka kilometrów. Rykszarze, którzy zwykle są dość nachalni i wyciskają każdy grosz z turystów, chętnie pomagają. Jeden zapewnił mi dziś eskortę do hotelu, a drugi bardzo pomógł przy parkowaniu pod hotelem, bo jeszcze nie do końca to cudo opanowałem.

I jednego tylko nie jestem w stanie zrozumieć. Nie jestem fanem Facebooka, ale jestem tam obecny i podczas podróży to medium przyjemnie pomaga mi utrzymać kontakty z niektórymi znajomymi. Wczoraj jednak, zaraz po pierwszej przejażdżce rykszą poleciałem do internetu i wrzuciłem nowe zdjęcie profilowe, ze sprzętem oczywiście. Zrobiłem to zupełnie z automatu jakoś. Fakt, że akurat cudem, w knajpie w której jadłem było wifi i to mnie zachęciło. Ale wieczorem się chwilę zastanowiłem i sobie myślę – po kiego wała i jakie to jest silne cholera, że nawet mnie, dojrzałego 33-latka tak omamia czasami.

Wrzucam parę fotek sprzęta, bo oczywiście, jak dla każdego faceta, fura sprawa pierwszorzędna.

z mechanikiem, ktory toto przygotowal, mam nadzieje, ze sie cokolwiek zna na robocie




stanowisko pracy przez najblizsze poltora miesiaca


poniedziałek, 17 października 2011

One Day in Bangalore

 
To było tak. Z samego rana obudził mnie rumor ulicy. W Bangalore mieszkałem w dość podłym, ale urokliwym starym hotelu. Miałem narożny pokój, którego okna wychodziły na piekielnie ruchliwe skrzyżowanie. Wieczorem miałem autobus do Pondicherry. Poprzedniego dnia pracownik hotelu zgodził się abym za połowę stawki został w pokoju do późnego popołudnia. Rano jednak zjawił się właściciel, w formie ponurego starszego pana, który zakomunikował mi, że mogę zostać, jeśli zapłacę za całą kolejną dobę. Dzień zaczął się więc od niemiłej wymiany zdań, krótkiego kazania z mojej strony na temat chciwości i niegodziwości właściciela oraz szybkiego spakowania się i opuszczenia hotelu. Ze swoimi tobołami udałem się na śniadanie do kafejki przy jednej z centralnych ulic miasta. Kiedy popijając kawę czytałem sobie książkę przysiadł się do mnie przystojny wysoki pan w średnim wieku. Dałbym mu tak czterdzieści parę lat. Rozmowa z nim początkowo wydawała się interesująca. Opowiadał o swojej pracy. O tym, że jest emerytowanym oficerem armii. Obecnie pracuje jako lekarz. Pięć dni w tygodniu spedza w szpitalu, a soboty poświęca na pracę społeczną. Leczy biednych ludzi w okolicznych wioskach. Pochwalił się, że ma 72 lata (jeśli to prawda, to chapeau bas – wygląda rewelacyjnie), a dobrą formę zawdzięcza zdrowej diecie, obfitującej w warzywa i mięso oraz codziennym ćwiczeniom i bieganiu codziennie pięciu kilometrów (2,5 rano i 2,5 wieczorem). Dużo opowiadał o biedzie i brudzie. O tym, że co roku w Indiach umiera milion dzieci. Że na każdego Hindusa przypadają w tym kraju dwie krowy, a mimo to tysiące osób umierają z głodu. O tym, że co dziesiąta osoba w Indiach choruje na HIV. O tym jak fatalne skutki mają wciąż silne podziały kastowe w tym kraju (ale sam też w sprawach urzędowych posyła swojego służącego). Po jakimś czasie jednak pan Brian zrobił się trochę męczący. Przestrzegał przed wszystkim. Przed panującą grypą, brudną wodą, kradzieżami w miejscach publicznych. Ciągle gadał o tym żeby nikomu absolutnie w Indiach nie ufać, nigdzie nie zostawiać swoich rzeczy, pieniądze najlepiej nosić w skarpetce, itd. Spowodował, że przestałem ufać nawet jemu i gdy szedłem zamówić kolejną kawę mały plecak wziąłem ze sobą obawiając się, że żwawy emerytowany oficer błyskawicznie da dyla z moimi rzeczami. Potem jednak pan Brian zajął się czytaniem gazety, a ja wróciłem do książki. Nic mi chyba nie zginęło.

O godzinie 13 byłem umówiony na spotkanie biznesowe. Otóż zaproponowano mi posadę Dyrektora Marketingu jednoosobowego przedsiębiorstwa poznanej w Varkali pani Teressy. Moim głównym zajęciem miałby być rozwój dystrybucji produktów Teressy, czyli książek, prezentacji i filmów dvd na temat jogi. Pierwszym zadaniem było nawiązanie współpracy z pierwszym i jedynym na razie portalem sprzedającym tego typu produkty w Indiach. Jedyne co wiedziałem, to że mam się spotkać z Maurą i że jest ona Niemką, która pracuje dla portalu. Maura zaprosiła mnie do siebie do domu. Pierwszy raz odbyłem biznesowe spotkanie w krótkich spodniach i tiszercie. Piękna willa w dobrym punkcie Bangalore. Bramę otworzył służący. Maura okazała się bardzo sympatyczną panią pod pięćdziesiątkę, która od 20 lat mieszka w Indiach. Wyglądała na osobę, która w swoim życiu sporo ekperymentowała, a hipisowanie nie jest jej obce. Siedzieliśmy przy herbacie i gadaliśmy o rzeczach, o których kompletnie nie mam pojęcia. Z całego tego zamieszania największe wrażenie zrobił na mnie mąż Maury. Olśniewająco piękny, przystojny Hindus, wyglądający zupełnie jak z bajki albo jakiegoś wyidealizowanego rysunku. Jego oczy świeciły niesamowitym blaskiem. Nigdy dotąd nie widziałem oczu, w których czułoby się taką skondensowaną energię. Myślę, że takie oczy mógłby mieć Tyrmandowski Zły. Jednocześnie jakaś pewność siebie, ciepło i otwartość tego człowieka. Kobiety muszą mdleć na jego widok. Ale spotkanie przebiegło chyba pomyślnie. Udało się nawiązać współpracę, pojawiły się pomysły na nowe produkty, a Teressa, której zdałem relacje ze spotkania była bardzo zadowolona i zaproponowała mi stałą współpracę oraz udział w zyskach. Problem tylko taki, że joga kręci mnie chyba jeszcze mniej niż ubezpieczenia. Te jakoś w końcu poznałem i nawet polubiłem. Życia z jogą wyobrazić sobie nie potrafię. Zatem moja kariera tutaj była błyskawicznym pasmem sukcesów, ale szybko się zakończyła.

Po dobrze spełnionym obowiązku poszedłem na kilkukilometrowy spacer na dworzec autobusowy. Na szczęście Bangalore ma bardzo przyjemny suchy klimat. To pierwsze jak dotąd miasto w Indiach, w którym człowiek nie robi się lepki po 10 minutach. Nie liczyłem na to, że na dworcu będzie przechowalnia bagażu. Nie zawiodłem się. Nie było przechowalni. Mimo paranoicznych porannych historii pana Briana postanowiłem zaryzykować i poprosić któregoś z pracowników dworca o przysługę. Po kilku nieudanych próbach zlitował się nade mną pan w kasie. Plecak zostawiłem u niego w budce i mogłem spokojnie połazić jeszcze po mieście. Chciałem jeszcze koniecznie zobaczyć tutejszy ogród botaniczny. Jak tak szedłem, to się poczułem trochę głodny. I po drodze wpadłem na bardzo odpowiadające mi miejsce.

Mała, brudnawa, zadymiona speluna, pełna Hindusów popijających piwo i whiskey. Dosiadam się do stolika do jakichś dwóch facetów. Pomagają mi zamówić piwo i ryż smażony z jajkiem i warzywami, bo kelner nie mówi po angielsku. No i tak sobie z tymi panami gaworzę trochę. Jeden z nich daje mi wizytówkę, z której wynika, że handluje bramami, drzwiami, żaluzjami, itp. Jego przyjaciel siedzący obok robi z nim w tym samym biznesie. Dosiada się do nas jeszcze młody chłopak. Porządnie wyglądający. Nie pasuje trochę do tych obdartusów w lokalu. Zaczynamy gadać, bo on dobrze zna angielski. Okazuje się, że studiował przez rok w Manchesterze. Zrobił tam MBA. Pytam czy wyobraża sobie życie na stałe w innym kraju niż Indie. Tak. W Stanach. JP Morgan, firma w której pracuje, wysłała go niedawno na 7 miesięcy do Nowego Yorku, gdzie zdobywał doświadczenie przy projektach. Słowem nowoczesny chłopak, z pewnością mający zamożnych rodziców. No i pyta się czy mam żonę i dzieci. No to ja jego też pytam. On, że za rok się żeni. 
- A, to masz już narzeczoną?
- Jeszcze nie. Ale rodzice już szukają.

Ashish swoją przyszłą żonę przed ślubem zobaczy dwa razy. Pierwszy raz na spotkaniu służącym zapoznaniu się rodzin i potencjalnych małżonków. Drugi raz kiedy obie rodziny będą wspólnie ustalały szczegóły. Potencjalne kandydatki wyszukuje wynajęty przez rodziców Ashisha broker. Dziewczyna musi pochodzić z tej samej grupy społecznej, mieć wykształcenie. Poza tym musi się zgadzać astrologia. Reszta ułoży się po ślubie. Ashish jest dobrej myśli.

Po chwili przyjeżdżają po niego koledzy i razem wychodzą. Zostaje z moimi dwoma kompanami, którzy zamawiają sobie kolejne piwo, dla towarzystwa ze mną. Są bardzo zadowoleni z papierosów, które dla nich skręcam ze świeżego tytoniu. Są już nieźle wstawieni. Jeden z nich ma kłopoty z odpaleniem zapalniczki. Bardziej rozmowny, pan Muniswamy, koniecznie chce zapłacić mój rachunek. Jestem trochę zdziwiony, bo pierwszy raz ktoś coś chce mi tu ofiarować, a oni nie wyglądają na krezusów. Długo nie chcę się zgodzić, ale w końcu nie mam wyjścia. No i w ramach rewanzu stawiam nam wszystkim jeszcze po małym piwie. Coś zaczynają gadać, że mają kino w pobliżu, że koniecznie muszę zajrzeć. Jakoś mi się to nie podoba, więc od razu stanowczo odmawiam. Jeszcze parę razy próbują do tego nawiązać. W końcu proszę o rachunek. Pan Muniswamy nalega, że zapłaci całość. Prosi więc kelnera o całą sumę. Jego kolega chyba nie jest tym zachwycony, ale ten jest uparty. Jak dostają rachunek, to w sumie z tym co zamawiali zanim przyszedłem, wychodzi ponad 900 rupii (20$). Na tutejsze warunki i klasę lokalu to sporo. Jeszcze proponuje, że może podzielimy na trzech po prostu, ale Muniswamy jest honorowy, a na moje prośby kelner pozostaje głuchy. Zaczynają supłać kasę, ale chyba im nie starcza. Ten drugi musi skoczyć do bankomatu. Zapewniają mnie, że są bogaci i mają całą sieć kin w kilku miastach Indii. No i znowu żebym poszedł zobaczyć. W końcu się żegnamy i idę w stronę ogrodu botanicznego. Są trochę zawiedzeni, ale nie zatrzymują mnie więcej.

Ogród okazuje się naprawdę przepiękny. Łażę, robię zdjęcia, patrzę jak sobie mieszkańcy Bangalore całymi rodzinami odpoczywają, spacerują, polegują na trawie. Prawie każda ławka zajęta jest przez parę młodych ludzi nieśmiało trzymających się za ręce, albo trochę przytulających. Kupuję sobie taką grillowaną na żarze kukurydzę. Pani pociera ją jeszcze limonką i posypuje przyprawami. Kukurydza jest doskonała. Mijam grupkę młodych chłopaków. Jak to tutaj na każdym kroku – zagadują, pytają skąd jestem, częstują jakimiś orzeszkami. Jeden z nich bez pytania sięga do mojej kukurydzy i próbuje wyskubać kilka ziaren. Nagle drugi, taki co się cały czas głupio uśmiechał, wyrywa mi całą kolbę, łapie brudnymi łapami i przełamuje ją na pół. Robi się niemiło. Ciskam w nich liśćmi kukurydzy pozostałymi mi w rękach i odchodzę, rzucając parę przekleństw. Już mi się nie chce kukurydzy.

Wieczorem znowu robię się głodny. Mam jeszcze ze 2 godziny do autobusu. Zatem w drodze powrotnej zaglądam do tej samej speluny. Znowu się przysiadam do jakichś facetów, bo nie ma wolnych stolików. Zamawiam jedzenie i małą whiskey dla dezynfekcji, bo to miejsce nie wygląda za czysto. Sytuacja zaczyna się powtarzać. Faceci zaczynają zagadywać. Są bardzo mili. Rozmawiamy sobie. Nagle podchodzi jakichś dwóch młodych chłopaków. Jeden z nich pyta czy możemy wyjść na zewnątrz pogadać. Trochę jestem zdziwiony, ale wychodzimy. Zaczyna od pochwalenia się, że był przez rok w Szwajcarii, w Zurichu i Lucernie – tak się tu chyba buduje zaufanie u cudzoziemców. Potem mówi, że ci faceci, z którymi siedziałem z pewnością chcą mnie oszukać. Że to takie znane zagrywki tutaj, najpierw są mili, mili, a w końcu będą chcieli mnie oszukać. W międzyczasie wychodzi kelner zaniepokojony czy zapłacę rachunek. Wyciągam portfel, ale koleś płaci za mnie. Powoli zaczynam się przyzwyczajać. Gadamy jeszcze chwilę. Obaj przekonują mnie jak to Indie to zupełnie inny kraj, żebym nie był naiwny, że wszyscy tutaj się na mnie czają żebym mnie okantować. I przecież wiem, że jest w tym sporo prawdy, bo cudzoziemcy są regularnie oskubywani. Ale nie można wariować. Pytam nawet jak oni niby mieliby mnie oszukać skoro tylko sobie siedzimy i gadamy. No i skąd mam wiedzieć czy on sam też nie chce mnie oszukać. No i tak naprawdę wszystko to przestaje mi się podobać. Robi się z tego jakaś paranoja. Nie wiem już kto tu dobry, a kto zły. Grzecznie dziękuje za ostrzeżenia i się żegnam. Do baru już nie wracam.

Teraz oczywiście jestem już prawie pewny, że mojego plecaka już nie ma w budce kasjera. Na pewno kasjer go gdzieś zawinął, a sam przepadł jak kamień w wodę. A koledzy są w zmowie i powiedzą, że nie wiedzą o czym mowa i że żadnego plecaka nie było… Ale plecak jest na miejscu. Razem z zawartością. Kamieni też nikt nie nakładł do środka. Nawet w Indiach są porządni, uczciwi ludzie. I to nie jeden. Poprzedniego wieczora w barze poznałem dwóch braci. Jak bar zamknęli, to poszliśmy razem do nich do domu. Wypiliśmy po drinku, pogadaliśmy, cały i zdrowy wróciłem do domu. W autobusie do Pondicherry siedzę koło Theo. Pochodzi ze Sri Lanki. Od wielu lat mieszka z rodziną w Berlinie. Jest menedżerem w restauracji. Theo pomaga mi upchnąć plecak na półce bagażowej. Potem sobie wesoło gadamy. Do Pondicherry dojeżdżamy o 4.30 rano. Theo daje mi na wszelki wypadek swój numer telefonu i proponuje nocleg w domu swojego kuzyna, gdybym o tak wczesnej porze nie znalazł hotelu. Znalazłem. Uff.
 
















 i jeszcze pare zaleglych fotek z bajecznej Kerali dolaczam przy okazji.









chinskie sieci w Kochin.


i kosciol.

i synagoga.

poniedziałek, 10 października 2011

Emerytura











Kiedy w maju żegnałem się z firmą niektórzy żartowali, że dość wcześnie zdecydowałem się na emeryturę. Zatem w piątym miesiącu swojego wyjazdu postanowiłem sprawdzić czy jestem gotowy spełnić swoje dziecięce marzenie. Bo kiedy za karła pytano mnie kim chce być w przyszłości, zawsze mówiłem, że chce być na emeryturze. Goa mogłoby być odpowiednim miejscem, ale zniechęca mnie popularność tego miejsca. Wybrałem Keralę.

O 5.30 rano dzwoni budzik. W normalnych warunkach godzina nieludzka. Tutaj jakoś jednak wstaję z przyjemnością. Odsłaniam zasłony. Jest jeszcze ciemnawo. Wychodzę na balkon. Wisi tam sobie taki bambusowy fotel-huśtawka na linie. Siadam. Chwilę patrzę na spokojne poranne morze. Powiew chłodnego wiatru przyjemnie mnie orzeźwia. Przeciągam się, zakładam gacie kąpielowe i wychodzę. Idę sobie ścieżką po klifie i spoglądam na fale miarowo rozbijające się o skały. Piękne urwiska, palmy, budzący się dzień. W przydeptakowych kramach i knajpach leniwie krzątają się pierwsi pracownicy. Wystawiają towar, zamiatają. Jeszcze za wcześnie nawet na ‘Hello sir, come inside, look inside, very cheap’. Na morzu bliżej brzegu małe prymitywne czółna rybackie. W oddali kutry. Po kamiennych schodach schodzę na plażę wtuloną w skalisty brzeg. Jest spokojnie i pusto. Raptem kilku Hindusów dżoginguje. Jakiś gruby facet wywija na brzegu figury jogina. Wygląda jakby jego celem było zrobienie serii żółwich śladów. Robię kilka długości plaży. Spod nóg uciekają małe kraby i chowają się do błyskawicznie wykopywanych w piasku dziur. Piasek jest chłodny i wilgotny. Momentami miękko się w nim zapadam. Co jakiś czas wbiegam w pełzającą falę, która dociera dalej niż pozostałe. Po godzinie biegania i jeszcze kilku dodatkowych akcji ruchowych, które próbuje sobie przypomnieć z treningów Krav Maga, rozgrzany i spocony wpadam do morza. Jest ciepłe, ale orzeźwiające. Fale, dochodzące do jednego metra, rozbryzgują się na moim umięśnionym ciele. E. No dobrze. Żartowałem. Ale się rozbryzgują i jest przyjemnie. Potem sobie siadam z książką na brzegu. Co jakiś czas spoglądam w morze. Słońce powoli wyłania się zza klifu. Najpierw oświetla trzecią linię fal, potem drugą, po kilkudziesięciu minutach dociera na plażę. Kiedy robi się za gorąco zbieram się i idę na górę. Biorę prysznic i siadam w wygodnym fotelu na tarasie jednej z knajpek położonych przy samym klifie nad morskim urwiskiem. Patrzę sobie z góry na oblane słońcem morze, palmy, skały. Wieje przyjemna orzeźwiająca morska bryza. Kilkaset metrów od brzegu widać rzucające się w morzu jakieś duże ryby. Delfiny albo inne, które z życia lubią korzystać. Zamawiam jakieś śniadanie, kawę i obowiązkowo coś słodkiego. I dalej czytam sobie książkę. Czasem do kogoś zagadam. Jak ostatnio do pani, która siedziała obok i coś pisała na swoim laptopie. Okazało się, że jest Kanadyjką. Mieszka w Paryżu. Już drugi raz z rzędu przyjechała tu na pół roku, żeby pisać. Od lat fascynuje się jogą. Jest jakimś mega masterem tego tematu. Uczy i pisze książki na ten temat. Kilka z nich stało się bestsellerami. Teraz pracuje też nad projektem filmu dokumentalnego o tradycyjnym tańcu hinduskim. No i nagle się okazuje, że mam pracę. Za kilka dni spotkanie biznesowe w Bangalore. Będzie śmiesznie to sobie przypomnieć i spróbować jak to tutaj w Indiach wygląda.

Na razie jednak dalej korzystam. Kiedy w ciągu dnia robi się gorąco, wracam do swojego pokoju. Włączam wentylator, robię przeciąg i sobie znowu czytam, albo jakiś film obejrzę, albo nawet coś napiszę. Pod wieczór idę na spacer. Przewietrzyć się, obejrzeć bajeczny zachód słońca i takie tam. Rybacy znowu wypływają w morze. Inni siedzą na brzegu i plotą sieci. Kobiety z wioski robią porządki w obejściu albo przebierają to, co mężowie przywlekli z morza. Młode chłopaki łażą po skałach i wyciągają całe góry małż. A ja wieczorem siadam w jednej z knajp. Patrzę jak pomarańczowa kula słońca wpada do morza. Wybieram sobie jakiś świeżo złowiony owoc morza i się rozkoszuję dalej widokami, smakami, wolnością. Potem się grzecznie kładę spać. Nie za późno, bo rano przecież muszę wstać.
I co, fajnie? No raczej. I tak sobie zawsze myślałem, że jak najszybciej bym chciał sobie taką swobodę finansową zapewnić, żeby tak móc już zawsze siedzieć. A przynajmniej emeryturę żeby taką mieć. No bez tego biegania pewnie. Joga raczej. Tylko ile tak można? Jeszcze jak się w ciągu dnia jakąś sensowną robotę robi, ryby połowi, dom buduje, książkę pisze, to pewnie można. Ale tak dla samej przyjemności byczenia się? Sporo tu jest różnych przyjezdnych. Mają hotele, knajpy. I tak sobie siedzą. W jednej restauracji, właściciele Rosjanie codziennie siadają całą rodziną. Trzy laptopy na stole i tak siedzą. Jakiegoś rosyjskiego hita zapuszczą. Matka pasjansa na ekranie układa. Tata porządkuje bibliotekę plików. Potem rzuci okiem na gazetę. Nie odzywają się do siebie. Inni się właśnie w jogę wkręcają albo masaże. I tak płynie. No i mi przeszły te plany. Na emeryturę wybieram Petrykozy. Cisza i spokój. Może mniej egzotycznie, ale też pięknie. I do Warszawy w każdej chwili mogę podjechać. Z innymi emerytami się spotkać. A jak się zachce, to zawsze mogę do Kerali wyskoczyć na tydzień.  

Krótko? No, bo co tu można więcej o Varkali napisać. Świat jak z bajki.