poniedziałek, 10 października 2011

Emerytura











Kiedy w maju żegnałem się z firmą niektórzy żartowali, że dość wcześnie zdecydowałem się na emeryturę. Zatem w piątym miesiącu swojego wyjazdu postanowiłem sprawdzić czy jestem gotowy spełnić swoje dziecięce marzenie. Bo kiedy za karła pytano mnie kim chce być w przyszłości, zawsze mówiłem, że chce być na emeryturze. Goa mogłoby być odpowiednim miejscem, ale zniechęca mnie popularność tego miejsca. Wybrałem Keralę.

O 5.30 rano dzwoni budzik. W normalnych warunkach godzina nieludzka. Tutaj jakoś jednak wstaję z przyjemnością. Odsłaniam zasłony. Jest jeszcze ciemnawo. Wychodzę na balkon. Wisi tam sobie taki bambusowy fotel-huśtawka na linie. Siadam. Chwilę patrzę na spokojne poranne morze. Powiew chłodnego wiatru przyjemnie mnie orzeźwia. Przeciągam się, zakładam gacie kąpielowe i wychodzę. Idę sobie ścieżką po klifie i spoglądam na fale miarowo rozbijające się o skały. Piękne urwiska, palmy, budzący się dzień. W przydeptakowych kramach i knajpach leniwie krzątają się pierwsi pracownicy. Wystawiają towar, zamiatają. Jeszcze za wcześnie nawet na ‘Hello sir, come inside, look inside, very cheap’. Na morzu bliżej brzegu małe prymitywne czółna rybackie. W oddali kutry. Po kamiennych schodach schodzę na plażę wtuloną w skalisty brzeg. Jest spokojnie i pusto. Raptem kilku Hindusów dżoginguje. Jakiś gruby facet wywija na brzegu figury jogina. Wygląda jakby jego celem było zrobienie serii żółwich śladów. Robię kilka długości plaży. Spod nóg uciekają małe kraby i chowają się do błyskawicznie wykopywanych w piasku dziur. Piasek jest chłodny i wilgotny. Momentami miękko się w nim zapadam. Co jakiś czas wbiegam w pełzającą falę, która dociera dalej niż pozostałe. Po godzinie biegania i jeszcze kilku dodatkowych akcji ruchowych, które próbuje sobie przypomnieć z treningów Krav Maga, rozgrzany i spocony wpadam do morza. Jest ciepłe, ale orzeźwiające. Fale, dochodzące do jednego metra, rozbryzgują się na moim umięśnionym ciele. E. No dobrze. Żartowałem. Ale się rozbryzgują i jest przyjemnie. Potem sobie siadam z książką na brzegu. Co jakiś czas spoglądam w morze. Słońce powoli wyłania się zza klifu. Najpierw oświetla trzecią linię fal, potem drugą, po kilkudziesięciu minutach dociera na plażę. Kiedy robi się za gorąco zbieram się i idę na górę. Biorę prysznic i siadam w wygodnym fotelu na tarasie jednej z knajpek położonych przy samym klifie nad morskim urwiskiem. Patrzę sobie z góry na oblane słońcem morze, palmy, skały. Wieje przyjemna orzeźwiająca morska bryza. Kilkaset metrów od brzegu widać rzucające się w morzu jakieś duże ryby. Delfiny albo inne, które z życia lubią korzystać. Zamawiam jakieś śniadanie, kawę i obowiązkowo coś słodkiego. I dalej czytam sobie książkę. Czasem do kogoś zagadam. Jak ostatnio do pani, która siedziała obok i coś pisała na swoim laptopie. Okazało się, że jest Kanadyjką. Mieszka w Paryżu. Już drugi raz z rzędu przyjechała tu na pół roku, żeby pisać. Od lat fascynuje się jogą. Jest jakimś mega masterem tego tematu. Uczy i pisze książki na ten temat. Kilka z nich stało się bestsellerami. Teraz pracuje też nad projektem filmu dokumentalnego o tradycyjnym tańcu hinduskim. No i nagle się okazuje, że mam pracę. Za kilka dni spotkanie biznesowe w Bangalore. Będzie śmiesznie to sobie przypomnieć i spróbować jak to tutaj w Indiach wygląda.

Na razie jednak dalej korzystam. Kiedy w ciągu dnia robi się gorąco, wracam do swojego pokoju. Włączam wentylator, robię przeciąg i sobie znowu czytam, albo jakiś film obejrzę, albo nawet coś napiszę. Pod wieczór idę na spacer. Przewietrzyć się, obejrzeć bajeczny zachód słońca i takie tam. Rybacy znowu wypływają w morze. Inni siedzą na brzegu i plotą sieci. Kobiety z wioski robią porządki w obejściu albo przebierają to, co mężowie przywlekli z morza. Młode chłopaki łażą po skałach i wyciągają całe góry małż. A ja wieczorem siadam w jednej z knajp. Patrzę jak pomarańczowa kula słońca wpada do morza. Wybieram sobie jakiś świeżo złowiony owoc morza i się rozkoszuję dalej widokami, smakami, wolnością. Potem się grzecznie kładę spać. Nie za późno, bo rano przecież muszę wstać.
I co, fajnie? No raczej. I tak sobie zawsze myślałem, że jak najszybciej bym chciał sobie taką swobodę finansową zapewnić, żeby tak móc już zawsze siedzieć. A przynajmniej emeryturę żeby taką mieć. No bez tego biegania pewnie. Joga raczej. Tylko ile tak można? Jeszcze jak się w ciągu dnia jakąś sensowną robotę robi, ryby połowi, dom buduje, książkę pisze, to pewnie można. Ale tak dla samej przyjemności byczenia się? Sporo tu jest różnych przyjezdnych. Mają hotele, knajpy. I tak sobie siedzą. W jednej restauracji, właściciele Rosjanie codziennie siadają całą rodziną. Trzy laptopy na stole i tak siedzą. Jakiegoś rosyjskiego hita zapuszczą. Matka pasjansa na ekranie układa. Tata porządkuje bibliotekę plików. Potem rzuci okiem na gazetę. Nie odzywają się do siebie. Inni się właśnie w jogę wkręcają albo masaże. I tak płynie. No i mi przeszły te plany. Na emeryturę wybieram Petrykozy. Cisza i spokój. Może mniej egzotycznie, ale też pięknie. I do Warszawy w każdej chwili mogę podjechać. Z innymi emerytami się spotkać. A jak się zachce, to zawsze mogę do Kerali wyskoczyć na tydzień.  

Krótko? No, bo co tu można więcej o Varkali napisać. Świat jak z bajki.

 













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz