poniedziałek, 17 października 2011

One Day in Bangalore

 
To było tak. Z samego rana obudził mnie rumor ulicy. W Bangalore mieszkałem w dość podłym, ale urokliwym starym hotelu. Miałem narożny pokój, którego okna wychodziły na piekielnie ruchliwe skrzyżowanie. Wieczorem miałem autobus do Pondicherry. Poprzedniego dnia pracownik hotelu zgodził się abym za połowę stawki został w pokoju do późnego popołudnia. Rano jednak zjawił się właściciel, w formie ponurego starszego pana, który zakomunikował mi, że mogę zostać, jeśli zapłacę za całą kolejną dobę. Dzień zaczął się więc od niemiłej wymiany zdań, krótkiego kazania z mojej strony na temat chciwości i niegodziwości właściciela oraz szybkiego spakowania się i opuszczenia hotelu. Ze swoimi tobołami udałem się na śniadanie do kafejki przy jednej z centralnych ulic miasta. Kiedy popijając kawę czytałem sobie książkę przysiadł się do mnie przystojny wysoki pan w średnim wieku. Dałbym mu tak czterdzieści parę lat. Rozmowa z nim początkowo wydawała się interesująca. Opowiadał o swojej pracy. O tym, że jest emerytowanym oficerem armii. Obecnie pracuje jako lekarz. Pięć dni w tygodniu spedza w szpitalu, a soboty poświęca na pracę społeczną. Leczy biednych ludzi w okolicznych wioskach. Pochwalił się, że ma 72 lata (jeśli to prawda, to chapeau bas – wygląda rewelacyjnie), a dobrą formę zawdzięcza zdrowej diecie, obfitującej w warzywa i mięso oraz codziennym ćwiczeniom i bieganiu codziennie pięciu kilometrów (2,5 rano i 2,5 wieczorem). Dużo opowiadał o biedzie i brudzie. O tym, że co roku w Indiach umiera milion dzieci. Że na każdego Hindusa przypadają w tym kraju dwie krowy, a mimo to tysiące osób umierają z głodu. O tym, że co dziesiąta osoba w Indiach choruje na HIV. O tym jak fatalne skutki mają wciąż silne podziały kastowe w tym kraju (ale sam też w sprawach urzędowych posyła swojego służącego). Po jakimś czasie jednak pan Brian zrobił się trochę męczący. Przestrzegał przed wszystkim. Przed panującą grypą, brudną wodą, kradzieżami w miejscach publicznych. Ciągle gadał o tym żeby nikomu absolutnie w Indiach nie ufać, nigdzie nie zostawiać swoich rzeczy, pieniądze najlepiej nosić w skarpetce, itd. Spowodował, że przestałem ufać nawet jemu i gdy szedłem zamówić kolejną kawę mały plecak wziąłem ze sobą obawiając się, że żwawy emerytowany oficer błyskawicznie da dyla z moimi rzeczami. Potem jednak pan Brian zajął się czytaniem gazety, a ja wróciłem do książki. Nic mi chyba nie zginęło.

O godzinie 13 byłem umówiony na spotkanie biznesowe. Otóż zaproponowano mi posadę Dyrektora Marketingu jednoosobowego przedsiębiorstwa poznanej w Varkali pani Teressy. Moim głównym zajęciem miałby być rozwój dystrybucji produktów Teressy, czyli książek, prezentacji i filmów dvd na temat jogi. Pierwszym zadaniem było nawiązanie współpracy z pierwszym i jedynym na razie portalem sprzedającym tego typu produkty w Indiach. Jedyne co wiedziałem, to że mam się spotkać z Maurą i że jest ona Niemką, która pracuje dla portalu. Maura zaprosiła mnie do siebie do domu. Pierwszy raz odbyłem biznesowe spotkanie w krótkich spodniach i tiszercie. Piękna willa w dobrym punkcie Bangalore. Bramę otworzył służący. Maura okazała się bardzo sympatyczną panią pod pięćdziesiątkę, która od 20 lat mieszka w Indiach. Wyglądała na osobę, która w swoim życiu sporo ekperymentowała, a hipisowanie nie jest jej obce. Siedzieliśmy przy herbacie i gadaliśmy o rzeczach, o których kompletnie nie mam pojęcia. Z całego tego zamieszania największe wrażenie zrobił na mnie mąż Maury. Olśniewająco piękny, przystojny Hindus, wyglądający zupełnie jak z bajki albo jakiegoś wyidealizowanego rysunku. Jego oczy świeciły niesamowitym blaskiem. Nigdy dotąd nie widziałem oczu, w których czułoby się taką skondensowaną energię. Myślę, że takie oczy mógłby mieć Tyrmandowski Zły. Jednocześnie jakaś pewność siebie, ciepło i otwartość tego człowieka. Kobiety muszą mdleć na jego widok. Ale spotkanie przebiegło chyba pomyślnie. Udało się nawiązać współpracę, pojawiły się pomysły na nowe produkty, a Teressa, której zdałem relacje ze spotkania była bardzo zadowolona i zaproponowała mi stałą współpracę oraz udział w zyskach. Problem tylko taki, że joga kręci mnie chyba jeszcze mniej niż ubezpieczenia. Te jakoś w końcu poznałem i nawet polubiłem. Życia z jogą wyobrazić sobie nie potrafię. Zatem moja kariera tutaj była błyskawicznym pasmem sukcesów, ale szybko się zakończyła.

Po dobrze spełnionym obowiązku poszedłem na kilkukilometrowy spacer na dworzec autobusowy. Na szczęście Bangalore ma bardzo przyjemny suchy klimat. To pierwsze jak dotąd miasto w Indiach, w którym człowiek nie robi się lepki po 10 minutach. Nie liczyłem na to, że na dworcu będzie przechowalnia bagażu. Nie zawiodłem się. Nie było przechowalni. Mimo paranoicznych porannych historii pana Briana postanowiłem zaryzykować i poprosić któregoś z pracowników dworca o przysługę. Po kilku nieudanych próbach zlitował się nade mną pan w kasie. Plecak zostawiłem u niego w budce i mogłem spokojnie połazić jeszcze po mieście. Chciałem jeszcze koniecznie zobaczyć tutejszy ogród botaniczny. Jak tak szedłem, to się poczułem trochę głodny. I po drodze wpadłem na bardzo odpowiadające mi miejsce.

Mała, brudnawa, zadymiona speluna, pełna Hindusów popijających piwo i whiskey. Dosiadam się do stolika do jakichś dwóch facetów. Pomagają mi zamówić piwo i ryż smażony z jajkiem i warzywami, bo kelner nie mówi po angielsku. No i tak sobie z tymi panami gaworzę trochę. Jeden z nich daje mi wizytówkę, z której wynika, że handluje bramami, drzwiami, żaluzjami, itp. Jego przyjaciel siedzący obok robi z nim w tym samym biznesie. Dosiada się do nas jeszcze młody chłopak. Porządnie wyglądający. Nie pasuje trochę do tych obdartusów w lokalu. Zaczynamy gadać, bo on dobrze zna angielski. Okazuje się, że studiował przez rok w Manchesterze. Zrobił tam MBA. Pytam czy wyobraża sobie życie na stałe w innym kraju niż Indie. Tak. W Stanach. JP Morgan, firma w której pracuje, wysłała go niedawno na 7 miesięcy do Nowego Yorku, gdzie zdobywał doświadczenie przy projektach. Słowem nowoczesny chłopak, z pewnością mający zamożnych rodziców. No i pyta się czy mam żonę i dzieci. No to ja jego też pytam. On, że za rok się żeni. 
- A, to masz już narzeczoną?
- Jeszcze nie. Ale rodzice już szukają.

Ashish swoją przyszłą żonę przed ślubem zobaczy dwa razy. Pierwszy raz na spotkaniu służącym zapoznaniu się rodzin i potencjalnych małżonków. Drugi raz kiedy obie rodziny będą wspólnie ustalały szczegóły. Potencjalne kandydatki wyszukuje wynajęty przez rodziców Ashisha broker. Dziewczyna musi pochodzić z tej samej grupy społecznej, mieć wykształcenie. Poza tym musi się zgadzać astrologia. Reszta ułoży się po ślubie. Ashish jest dobrej myśli.

Po chwili przyjeżdżają po niego koledzy i razem wychodzą. Zostaje z moimi dwoma kompanami, którzy zamawiają sobie kolejne piwo, dla towarzystwa ze mną. Są bardzo zadowoleni z papierosów, które dla nich skręcam ze świeżego tytoniu. Są już nieźle wstawieni. Jeden z nich ma kłopoty z odpaleniem zapalniczki. Bardziej rozmowny, pan Muniswamy, koniecznie chce zapłacić mój rachunek. Jestem trochę zdziwiony, bo pierwszy raz ktoś coś chce mi tu ofiarować, a oni nie wyglądają na krezusów. Długo nie chcę się zgodzić, ale w końcu nie mam wyjścia. No i w ramach rewanzu stawiam nam wszystkim jeszcze po małym piwie. Coś zaczynają gadać, że mają kino w pobliżu, że koniecznie muszę zajrzeć. Jakoś mi się to nie podoba, więc od razu stanowczo odmawiam. Jeszcze parę razy próbują do tego nawiązać. W końcu proszę o rachunek. Pan Muniswamy nalega, że zapłaci całość. Prosi więc kelnera o całą sumę. Jego kolega chyba nie jest tym zachwycony, ale ten jest uparty. Jak dostają rachunek, to w sumie z tym co zamawiali zanim przyszedłem, wychodzi ponad 900 rupii (20$). Na tutejsze warunki i klasę lokalu to sporo. Jeszcze proponuje, że może podzielimy na trzech po prostu, ale Muniswamy jest honorowy, a na moje prośby kelner pozostaje głuchy. Zaczynają supłać kasę, ale chyba im nie starcza. Ten drugi musi skoczyć do bankomatu. Zapewniają mnie, że są bogaci i mają całą sieć kin w kilku miastach Indii. No i znowu żebym poszedł zobaczyć. W końcu się żegnamy i idę w stronę ogrodu botanicznego. Są trochę zawiedzeni, ale nie zatrzymują mnie więcej.

Ogród okazuje się naprawdę przepiękny. Łażę, robię zdjęcia, patrzę jak sobie mieszkańcy Bangalore całymi rodzinami odpoczywają, spacerują, polegują na trawie. Prawie każda ławka zajęta jest przez parę młodych ludzi nieśmiało trzymających się za ręce, albo trochę przytulających. Kupuję sobie taką grillowaną na żarze kukurydzę. Pani pociera ją jeszcze limonką i posypuje przyprawami. Kukurydza jest doskonała. Mijam grupkę młodych chłopaków. Jak to tutaj na każdym kroku – zagadują, pytają skąd jestem, częstują jakimiś orzeszkami. Jeden z nich bez pytania sięga do mojej kukurydzy i próbuje wyskubać kilka ziaren. Nagle drugi, taki co się cały czas głupio uśmiechał, wyrywa mi całą kolbę, łapie brudnymi łapami i przełamuje ją na pół. Robi się niemiło. Ciskam w nich liśćmi kukurydzy pozostałymi mi w rękach i odchodzę, rzucając parę przekleństw. Już mi się nie chce kukurydzy.

Wieczorem znowu robię się głodny. Mam jeszcze ze 2 godziny do autobusu. Zatem w drodze powrotnej zaglądam do tej samej speluny. Znowu się przysiadam do jakichś facetów, bo nie ma wolnych stolików. Zamawiam jedzenie i małą whiskey dla dezynfekcji, bo to miejsce nie wygląda za czysto. Sytuacja zaczyna się powtarzać. Faceci zaczynają zagadywać. Są bardzo mili. Rozmawiamy sobie. Nagle podchodzi jakichś dwóch młodych chłopaków. Jeden z nich pyta czy możemy wyjść na zewnątrz pogadać. Trochę jestem zdziwiony, ale wychodzimy. Zaczyna od pochwalenia się, że był przez rok w Szwajcarii, w Zurichu i Lucernie – tak się tu chyba buduje zaufanie u cudzoziemców. Potem mówi, że ci faceci, z którymi siedziałem z pewnością chcą mnie oszukać. Że to takie znane zagrywki tutaj, najpierw są mili, mili, a w końcu będą chcieli mnie oszukać. W międzyczasie wychodzi kelner zaniepokojony czy zapłacę rachunek. Wyciągam portfel, ale koleś płaci za mnie. Powoli zaczynam się przyzwyczajać. Gadamy jeszcze chwilę. Obaj przekonują mnie jak to Indie to zupełnie inny kraj, żebym nie był naiwny, że wszyscy tutaj się na mnie czają żebym mnie okantować. I przecież wiem, że jest w tym sporo prawdy, bo cudzoziemcy są regularnie oskubywani. Ale nie można wariować. Pytam nawet jak oni niby mieliby mnie oszukać skoro tylko sobie siedzimy i gadamy. No i skąd mam wiedzieć czy on sam też nie chce mnie oszukać. No i tak naprawdę wszystko to przestaje mi się podobać. Robi się z tego jakaś paranoja. Nie wiem już kto tu dobry, a kto zły. Grzecznie dziękuje za ostrzeżenia i się żegnam. Do baru już nie wracam.

Teraz oczywiście jestem już prawie pewny, że mojego plecaka już nie ma w budce kasjera. Na pewno kasjer go gdzieś zawinął, a sam przepadł jak kamień w wodę. A koledzy są w zmowie i powiedzą, że nie wiedzą o czym mowa i że żadnego plecaka nie było… Ale plecak jest na miejscu. Razem z zawartością. Kamieni też nikt nie nakładł do środka. Nawet w Indiach są porządni, uczciwi ludzie. I to nie jeden. Poprzedniego wieczora w barze poznałem dwóch braci. Jak bar zamknęli, to poszliśmy razem do nich do domu. Wypiliśmy po drinku, pogadaliśmy, cały i zdrowy wróciłem do domu. W autobusie do Pondicherry siedzę koło Theo. Pochodzi ze Sri Lanki. Od wielu lat mieszka z rodziną w Berlinie. Jest menedżerem w restauracji. Theo pomaga mi upchnąć plecak na półce bagażowej. Potem sobie wesoło gadamy. Do Pondicherry dojeżdżamy o 4.30 rano. Theo daje mi na wszelki wypadek swój numer telefonu i proponuje nocleg w domu swojego kuzyna, gdybym o tak wczesnej porze nie znalazł hotelu. Znalazłem. Uff.
 
















 i jeszcze pare zaleglych fotek z bajecznej Kerali dolaczam przy okazji.









chinskie sieci w Kochin.


i kosciol.

i synagoga.

1 komentarz:

  1. aha już to gdzieś słyszałem, miła rozmowa, jedzenie i coś do PICIA

    OdpowiedzUsuń