poniedziałek, 24 października 2011

Czelendż

 


No i wreszcie udało się. Wstępny plan był taki aby w Indiach kupić motor. Klasycznie. Stary Royal Enfield. Ale gdzieś w Kazachstanie zakwitł mi w głowie pomysł, aby zrobić, jakby to powiedzieć, coś bardziej tego. Coś, co zapewni więcej emocji. No to ryksza. I nie, nie chodzi o taką rowerową, ale o trzykołową autorykszę. Najpierw starałem się zrobić wywiad w internecie. Sprawa wydawała się prosta. Nowy sprzęt kosztuje koło 2 tys. euro. Pójdzie się więc w Delhi do pierwszego lepszego dealera i się kupi. A potem się sprzeda z niewielką, miejmy nadzieje, stratą wartości.

Już następnego dnia po przylocie do Delhi namierzyłem więc dealerów Bajaj, który jest najpopularniejszym producentem tych cacek i się udałem pod wskazane adresy. Nie wspominając już jak trudno było te adresy znaleźć, powiem tylko, że jak to w Delhi, wszystko okazało się pod górkę. Nowych sprzętów nikt nie miał na stanie. Poza tym wszyscy mówili, że się tego nie da zarejestrować. No bo przecież faktycznie nie mam stałego zameldowania w Indiach. No i wszędzie – nie, nie, nie.

To zacząłem gadać, głównie z rykszarzami na temat kupna używanych sprzętów. Tu też ciężka sprawa. Ceny ja za nowe, albo i drożej. Poza tym, że papierów się nie da wyrobić. Że każdy policjant mnie będzie na drodze zatrzymywał i chciał łapówek. Itd., itd. Namierzyłem więc Anglika, który organizuje w Chennai rajdy rykszami dla cudzoziemców. To zorganizowane dwutygodniowe imprezy, których uczestnicy tworzą zespoły, wypożyczają rykszę i pokonują określoną trasę w określonym czasie. Wszystko po drodze mają zorganizowane, od obsługi technicznej, do hoteli i posiłków. Skontaktowałem się z Guyem. Powiedział, że może sprzedać mi używaną rykszę i wyposażyć we wszelkie potrzebne dokumenty. Cena wydawała się spora, ale akceptowalna no i niższa niż kwot, które słyszałem w Delhi.

Postanowiłem jednak dać na wstrzymanie i spróbować czy w czasie podróży po Radżastanie czegoś nie uda się skombinować na własną rękę. Najbliżej byłem w Udaipurze. Właściciel jednej z kafejek, miły chłopak imieniem Puszkar, był dawniej rykszarzem i obiecał, że może pomóc w znalezieniu rykszy. Jednak autoryksze ewidentnie są tu czymś szczególnym. Ponieważ ich ceny są stosunkowo wysokie, bardzo wielu facetów o nich marzy, jako o pewnym środku do zarabiania pieniędzy, ale jednocześnie ich nie stać. Prawdopodobnie znalezienie cudzoziemca, który kupi rykszę stanowi dla nich jakąś szansę, widocznie na odkupienie później po korzystnej cenie. Wiele osób bowiem, w tym Puszkar, bardzo było natychmiast zainteresowanych pomocą w znalezieniu rykszy, pod warunkiem możliwości odkupienia jej później. Można się zatem spodziewać, że tak jak ceny kupna proponowane mi były zawyżone, tak cena sprzedaży, kiedy już będę chciał się pozbyć wehikułu, zostanie drastycznie zaniżona. No ale trudno. Postanowiłem podjąć to ryzyko i zmianę wartości sprzętu traktować jako koszt tej atrakcji.

Puszkar w ciągu dwóch dni znalazł rzeczywiście niezły wóz za rozsądną cenę. Dla mnie jednak najważniejsze były formalności, papiery i możliwość późniejszej odsprzedaży maszyny. Tu zaczęły się robić schody, jakieś niejasności, niedopowiedzenia. No i wiadomo, że przecież wszyscy chcą mnie tu orżnąć. W końcu więc zrezygnowałem i postanowiłem zaufać Guyowi. W końcu człowiek z Europy, mający poważną firmę i doświadczenie w tego typu transakcjach.

Nie wiem jeszcze czy to był dobra decyzja. Czekałem na rykszę nieco dłużej niż się umawialiśmy. Sprzęt co prawda odremontowany, ale chyba mocno po kosztach. Postanowiłem zafundować sobie malowanie. Chciałem pomarańcz, wyszedł taki dość paskudny róż pomarańczowy (na zdjęciach o dziwo prezentuje się nieźle). Ale nieważne. Myslalem już tylko zeby wreszcie się ruszyć.

Pierwsze wrażenia. Wczoraj zrobiłem kilkanaście kilometrów po mega ruchliwym, blisko 9-cio milionowym, Chennai. To było prawdziwe bombardowanie emocjami. Kompletnie nieznany wehikuł. Pojemność 150 cm. Jeden cylinder, dwusuw, napędzany mieszanką benzyny i oleju. Odpala się to ciągnąc ręką wajchę (jej końcówka zresztą od razu się złamała). Biegi i sprzęgło są razem w lewej ręce. Gaz jak w motorze w prawej. Hamulec pod prawą nogą, ale umieszczony tak niewygodnie, że trzeba zadrzeć nogę do góry, co przy moich jednak europejskich gabarytach po prostu trwa tych kilka dziesiątych sekundy, które zwykle ratują życie. A nie da się jechać z nogą cały czas na hamulcu. Na szczęście nie ma mowy o dużych prędkościach, więc jakoś to działa. Do tego lewostronny ruch i ten niesamowity chaos i kocioł na ulicach. To był kompletny szok, ale myślę, że to zawsze dobrze zacząć z górnej półki. Potem będzie już tylko łatwiej.

Ponieważ autoryksza nie służy do pokonywania długich dystansów zasady w trasie są takie, aby nie przekraczać 40-50 km na godzinę i robić jak najczęstsze przystanki, aby dać maszynie odsapnąć. A i tak Princely, który przygotowywał mój sprzęt, zapowiedział, że będzie się on psuł średnio raz na sto kilometrów. Właśnie przejechałem pierwszą trasę. Dobra wiadomość jest taka, że odpukać, na razie poza zgubieniem jednej śruby od koła, obyło się bez usterek. Natomiast ryksza wymaga cierpliwości. 150-kilometrowy odcinek z Chennai do Tirupali przejechałem w 6 godzin. Oczywiście ściśle stosując się do zaleceń. Princely porównał prowadzenie autorykszy do jazdy kosiarką. Mi jak na razie bardziej przypomina to jakaś frezarkę, czy szlifierkę (choć tak zwykle mówi się o sportowych motocyklach). Hałas niesamowity, zgrzyty, trzaski, twarde to, trzęsie.. A mimo to muszę powiedzieć, że jak na razie jestem uszczęśliwiony. To uczy cierpliwości i spokoju. Pozwala podziwiać wszystkie małe szczegóły, których podróżując pociągiem czy autobusem z punktu A do B nie można zobaczyć. Ludzie reagują bardzo pozytywnie. Machają, śmieją się, zagadują. Dzisiaj w czasie jazdy odbyłem kilkuminutową konwersację z jakimś motocyklistą. Zresztą on również chciał kupić ode mnie rykszę. Policjant, którego pytałem o drogę eskortował mnie przez kilka kilometrów. Rykszarze, którzy zwykle są dość nachalni i wyciskają każdy grosz z turystów, chętnie pomagają. Jeden zapewnił mi dziś eskortę do hotelu, a drugi bardzo pomógł przy parkowaniu pod hotelem, bo jeszcze nie do końca to cudo opanowałem.

I jednego tylko nie jestem w stanie zrozumieć. Nie jestem fanem Facebooka, ale jestem tam obecny i podczas podróży to medium przyjemnie pomaga mi utrzymać kontakty z niektórymi znajomymi. Wczoraj jednak, zaraz po pierwszej przejażdżce rykszą poleciałem do internetu i wrzuciłem nowe zdjęcie profilowe, ze sprzętem oczywiście. Zrobiłem to zupełnie z automatu jakoś. Fakt, że akurat cudem, w knajpie w której jadłem było wifi i to mnie zachęciło. Ale wieczorem się chwilę zastanowiłem i sobie myślę – po kiego wała i jakie to jest silne cholera, że nawet mnie, dojrzałego 33-latka tak omamia czasami.

Wrzucam parę fotek sprzęta, bo oczywiście, jak dla każdego faceta, fura sprawa pierwszorzędna.

z mechanikiem, ktory toto przygotowal, mam nadzieje, ze sie cokolwiek zna na robocie




stanowisko pracy przez najblizsze poltora miesiaca


7 komentarzy:

  1. dojrzałego?
    Ty się jeszcze pozastanawiaj!

    OdpowiedzUsuń
  2. metrykalnie dojrzalego, a poza tym wciaz dojrzewajacego. Juz mnie glowa boli od tego zastanawiania sie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Urocza para (tj. Ty i ryksza), można powiedzieć 'perfect match', zwłaszcza w temacie dojrzałości.

    OdpowiedzUsuń
  4. rozumiem, że pomarańczowy to nie przypadek ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Lazy Daisy - taki sarkazm, wypadaloby sie ujawnic, bo nie mam pojecia kto to.

    OdpowiedzUsuń
  6. 1.Sarkazm nie był zamierzony, wybacz.
    2.Nie znamy się.

    OdpowiedzUsuń