wtorek, 1 listopada 2011

Półmetek

my rykszarze, ciezka robota.


No dobrze. Mogę powiedzieć, że teraz wiem już trochę więcej o tym jak to jest jechać rykszą przez Indie. Przede wszystkim jest powoli. I można się nabawić choroby kręgosłupa. Mój każdego dnia zaczyna boleć coraz wcześniej. Przejechałem już mniej więcej połowę dystansu, ok. 1600 km. Przez większość czasu jest też dość nudno. Nudno jest na dużych krajowych drogach, kiedy jedzie się w kurzu, wśród ciężarówek i autobusów, a krajobrazy są szarobure, brudnawe, przydrożne. Najtrudniejsze są potworne dziury na większości dróg. Ryksza praktycznie nie ma resorowania. Każda najmniejsza nierówność w drodze powoduje głośne uderzenie. Co chwila trzeba przejeżdżać przez spowalniacze, które tutaj są albo jednym wielkim wałem na drodze, jakby ktoś potężną rurę położył, albo serią trzech, czterech mniejszych. I niestety najczęściej nie są oznakowane. Trzeba się więc nauczyć, że mogą się zdarzyć kiedy droga przechodzi przez jakąś miejscowość, w okolicach przejazdów kolejowych, mostów i punktów opłat drogowych. Przez pierwsze kilka dni zaliczyłem więc kilka efektownych wyskoków. Ale nawet teraz, średnio raz dziennie, jeszcze wpadam w pułapkę. Śpi się w różnych, najczęściej podłych miejscach, je się bardzo proste, typowe hinduskie potrawy, typu papka curry albo dal, z ryżem lub czapati. O sztućcach nikt tu nie słyszał, ale przyzwyczaiłem się już do jedzenia łapami. Ba, nawet się nauczyłem posługiwać prawą ręką, bo z wiadomych względów lewą nie wypada. Widok ‘foreignera’ w rykszy robi najwyrazniej mocne wrażenie. Najpierw piorunujące spojrzenie badawcze – co tu robi ryksza w tak dziwnym kolorze, na tablicach z odległego Tamil Nadu. Po rozpoznaniu białego za kierownicą, mina – ‘what the fuck’, czy jak kto woli ‘co u licha’. A wreszcie najczęściej uśmiech, pozdrowienia, zaproszenia na czaj i wymianę kilku zdań. Niestety w miejscach gdzie turyści bardzo rzadko docierają jestem każdego dnia narażony na dziesiątki pytań – name, where from, where going, your rickshaw, how much, itd. Brakuje cierpliwości na odpowiedzi. Z każdego mijanego lub mijającego pojazdu, wychyla się głowa z wyrazem zdziwienia. Dziwny gest rąk pyta chyba – co ty tu do cholery robisz człowieku. Najtrudniej jest im zrozumieć, że ktoś może wybrać nie najtańszy sposób podróżowania po kraju. Kiedy dowiadują się, że podróżuje sam, rykszą napędzaną benzyną, natychmiast pytają ile pali i przeliczają ile kosztuje mnie 100 km trasy. A ja mam za każdym razem lekkie wyrzuty sumienia, że sobie taką przygodę funduję.

Każdego dnia na trasie mam dziesiątki okazji żeby zabrać pasażerów. Każdy, kto czekając przy drodze na jakiś transport widzi rykszę, spodziewa się, że jest to taksówka. Ludzie bywają wręcz wściekli gdy się nie zatrzymuję. A ja nie mam ochoty zabierać pasażerów. Tym bardziej, że nie jestem w stanie z nimi się nawet porozumieć, bo rzadko kiedy mówią po angielsku. Chcę móc utrzymywać sobie swoje tempo i zatrzymywać się kiedy tylko mam na to ochotę. Ale parę razy nie uniknąłem klientów. Rekord na razie to, poza mną, 6 osób w rykszy. Pieniędzy jak dotąd nie przyjąłem.

To tyle praktycznych i tych bardziej uciążliwych stron podróży. Jest jednak cała masa pozytywów. Ciekawie jest oczywiście docierać do miejsc, w których być może od kilku lat nie było turysty. Ogromnie cieszy możliwość podejrzenia prawdziwego folkloru i kolorytu Indii. Nie tylko tego festiwalowego i inscenizowanego. Dla mnie jednak chyba najbardziej wartościowe są momenty, kiedy przejeżdżam przez przepiękne miejsca, z cudowną przyrodą. I zawsze kiedy widzę coś ciekawego, mogę się zatrzymać i przyjrzeć się temu. Szczególnie cenne są poranki, kiedy na drogach nie ma jeszcze ruchu, powietrze jest rześkie, światło piękne, a ja sobie tym małym urządzeniem przemierzam wielkie Indie.

 





krowie targowisko gdzies po drodze

pasterze









bawelniane pole


taki moj zaduszkowy znicz


Ryksza spisuje się jak dotąd doskonale. Poza drobnymi zabiegami serwisowymi, chodzi jak złoto. Miałem jak dotąd jedną poważniejszą awarię. Oczywiście z mojej winy. Trochę przesadziłem tego dnia z dystansem. Zaczęło robić się ciemno. Pozostało mi jeszcze 50 kilometrów do najbliższego większego miasta. Chciałem koniecznie dojechać. Pech chciał, że droga akurat była fatalna. Dziura za dziurą. Światło w rykszy praktycznie nic nie daje. Szczególnie, że jego natężenie zależy od obrotów silnika. Więc im wolniej po dziurach jedziemy, tym mniej widzimy. A jeszcze oślepiają samochody jadące z przeciwka. No i tak łup raz, łup dwa, zawieszenie osłabione pewnie przez kilka wcześniejszych Małyszów, łup trzy i koniec. Cały przedni widelec złamany. Jest ciemno. Jestem na jakimś zadupiu. Ale oczywiście ledwo wysiadam, zatrzymuje się motocykl i samochód. Pytają co się dzieje. Ja chcę tylko żeby pomogli mi zepchnąć wóz na pobocze. I mówie, że sobie poradzę, że się cofnę do wioski, którą mijałem niedawno i znajdę mechanika. Oni robią szybką naradę i coś już mówią, że tam mechanika nie ma, że trzeba do miasta. I że w ogóle nie ma mowy, oni pojadą, ja mam czekać i przyślą pomoc. 20 minut. No na pewno będzie dłużej, ale sobie myślę, że nie będę musiał wszystkich gratów wyciągać, zostawiać maszyny przy drodze, części wszystkie od razu ktoś przywiezie. Może jeszcze tego samego dnia się naprawi i dojadę do miasta. Po dwóch godzinach tracę cierpliwość. Na szczęście wziąłem od jednego numer telefonu. Mówi, że sprawdzi co się dzieje. Po chwili oddzwania. Mechanik nie przyjedzie.

No to zbieram graty i wracam do wioski. Na szczęście okazało się niedaleko, raptem kilometr. Podchodzę do pierwszego napotkanego, co jakoś sensownie wygląda i porozumiewa się po angielsku. Tłumaczę co się stało. Pyk, pyk, jeden telefon. Mechanik zaraz będzie. Siadamy na czaj. Po 20 minutach zjawia się spec. Jedziemy na miejsce zdarzenia. Obejrzał i mówi, że ok, ale jutro się zrobi. I do miasta trzeba będzie po części jechać. No dobrze, co robić. Umawiamy się na 6 rano pod czajownią. No to teraz potrzebuje miejsca do spania. Koleś mówi, że jest lodge (taki motel jakby). I że government (czytaj bezpieczny i nie oszwabią). Idziemy. Podła jakaś dziura dla kierowców ciężarówek. Niesympatyczny szef rzuca - 500 rupii. Szlag mnie trafia, bo chce mnie naciągnąć ostro. Schodzi do 200, ale jak chce zobaczyć pokój, to się jakoś złości i w ogóle mnie przegania. No ale ten koleżka, co mi pomaga, mówi, że tu zaraz hotel jest. No to jest dobrze. Tylko, że zapomniałem, że tu hotel, to często restauracja. Bo lodge, to przecież hotel. A w tym przypadku, hotel, to budka z czajem. Właściciel, bardzo zresztą sympatyczny, oferuje mi miejsce na ławce. Trochę się obawiam, szczególnie o bezpieczeństwo rzeczy, ale jemu dobrze z oczu patrzy i mówi, że 24 godziny na dobę czynne, i że on całą noc będzie. No i tak zostaje. Wypijam jeszcze parę czajów, robię siku za drzewem, jak zresztą wszyscy, myje zęby na drodze i kładę się spać. Noc jest ciężka, bo jednak ciągle nerwowo sprawdzam czy żyję i czy wszystkie rzeczy nadal mam. Poza tym miejsce okazuje się w nocy nader ruchliwe. Co chwila z autobusów wysypują się pasażerowie na herbatę. O 4.30 budzą mnie hardcorowe odgłosy porannej męskiej toalety. W wykonaniu Hindusów to jest extreme naprawdę. A jakoś wszyscy robią to gdzieś niedaleko moich nóg. Pora wstawać.

Mechanik zjawia się przed 7. Jedziemy do rykszy. Pan dość sprawnie demontuje cały przedni widelec. Ogląda, kiwa głową, klasycznie, na speca. I mówi, że trzeba nowe. 1500 rupii. I wie cholera, że ja nie mam wyjścia. Znam już odpowiedź, ale pytam czy da się coś taniej, używane, etc. Nie. Wiem, że przepłacam, ale chce to mieć z głowy. To nie jest jeszcze fortuna. Będzie nowa część. Coś sobie tam doliczył, ale nie ma tragedii. Za robociznę liczy 300, co jest jeszcze w miarę, biorąc pod uwagę, że i w nocy był i to mu zajmie teraz z pół dnia. Ale chce kasę na część od razu. I tu jest mój najważniejszy błąd, bo mu dałem. No bo sobie pomyślałem, że on przecież nie ma takiej kasy skąd wziąć. Tym bardziej, że on jest po prostu kierowcą takiego większego trzykołowca i wozi ludzi po 5 rupii. Potem mi proponuje, żebym już z nim do tego miasta nie jeździł, tylko sobie odpoczął, a on wszystko załatwi i za trzy godziny wróci. A ja naprawdę zmęczony po tej nocy jestem. Więc się w sumie chętnie zgadzam i idę na śniadanie. I nawet od niego numeru telefonu nie biore. Tyle, że mu zdjęcia cykam i numer rejestracyjny rejestruje na wszelki wypadek. Zjadłem śniadanie, książkę poczytałem. Po czwartej godzinie wchodzi jakiś koleś i mówi, że mechanik jeszcze ze dwie godziny potrzebuje, bo musiał do innego miasta pojechać. O 14, po ponad sześciu godzinach, robię się nerwowy. Idę nawet do rykszy sprawdzić, może zaczął robić beze mnie, albo już mi ryksze rozebrali w ogóle. Ale stoi. Tylko ja naprawdę nie chcę spędzić kolejnej nocy na ławce. Zaczynam pytać o niego, pokazuję zdjęcia, ktoś go rozpoznaje, dzwonią. Będzie o 16-17, bo w mieście nie ma prądu. Fakt, często się tu zdarza, ale co do ma do rzeczy? Ciężko się z nimi dogadać. Nie ma rady. Idę coś zjeść na spokojnie. Jakoś po 16 nagle mechanik mnie łapie za rękaw, ja się odwracam, a po ulicy śmiga ktoś moją rykszą i jeszcze paru pasażerów wozi. W pierwszym momencie nawet się cieszę, no bo już zrobiona. Wreszcie się wyrwę z tej parszywej dziury. Ale powoli chwytam fakty. Maszyna na chodzie, ale część z pewnością nie jest nowa. Jestem jeszcze bardziej wściekły, bo do komory silnika wsadziłem plastikowy kanister z benzyną i torby foliowe z częściami. Mechanik o tym wiedział, ale oczywiście zapomniał. Torby się potopiły, kanister zniekształcił, ale na szczęście wszystko jest i nic nie wybuchło. Zaczyna się zamieszanie. Jestem ja jeden przeciwko trzydziestce lokalesów. Znajduje się jeden co duka po angielsku. Warunki są dla mnie nie sprzyjające. Mówię, że nie tak się umawialiśmy, że część miała być nowa, że miałem być przy naprawie, itp. Mechanik załamuje ręce. Już wiem, że nie mam szans. Walczę już tylko o 300 rupii za robociznę. I tak słono przepłaciłem. Jest nawet możliwe, że tę samą część naprawił. Ma dobry dzień. Tłumaczy oczywiście, że jest święto Divali i że nie było nigdzie sklepów otwartych i że za nową część chcieli 4000 rupii, to co miał robić. I że kupił używaną za 1500. Ten co tłumaczy jeszcze mówi, że przecież oni mi tu wszyscy chcą pomóc. Podchodzi młodszy jakiś, inteligentniej wyglądający. Pyta co się dzieje. Dyskretnie sugeruje, że najlepiej zrobię jak sobie pojadę. Bo jak już dałem kasę, to jest za późno i może tylko draka być. Ewentualnie mogę na policję się udać. Nie, nie, chcę już tylko stamtąd odjechać. Ale 300 rupii nie dopłacam. Wsiadam na jazdę testową. Ryksza jedzie, ale kompletnie krzywo. Znosi na lewą stronę. Wracam. Każę poprawić. Robi się ciemno. Nie chcę znowu jechać po ciemku po tych dziurach. Tamci wciskają kity, że tak ma być, że po 40 kilometrach się naprostuje (to akurat tyle, żeby z pewnością nie chciało mi się wracać). Nie daję za wygraną. Zbiegowisko wokół rośnie. Jest już chyba pół wioski. Koleś mówi, że to kwestia opony. No, to mówię – zmieniaj. To, że zapasowa niedopompowana. Idę na drugą stronę do wulkanizatora. Zmieniają. Ale w końcu wracają do pierwotnej opony. Coś tam jeszcze kręcą. Ja już wiem, że nic z tego nie będzie. Byle do Solapur, do normalnego mechanika. Ruszam znowu w ciemnościach po tych dziurach. Jadę powoli. Na niskim biegu, żeby światło świeciło na tyle aby mnie ktoś nie rozjechał. Te 50 kilometrów to istny koszmar. Zajmuje mi ze dwie i pół godziny. Wydaje mi się jeszcze, że silnik też coś zaczął rzęzić. Mam wrażenie, że jadę ruiną. Boje się, że widelec zaraz znowu się złamie. Gotuje się we mnie. Wyrzucam tylko przekleństwa.

Na szczęście zawsze jest kolejny dzień. Rano znajduję o dziwo kawę na ulicy. Zabieram w butelce do pokoju. Do tego ciastka. Luksusowe śniadanie jak na to co tu zwykle jadam. Spokojne dwie godziny z książką, bo warsztaty od 10 czynne. Pare minut wczesniej podjeżdżam na rondo do rykszarzy. Mimo wszystko, mam bowiem dzięki rykszy, przynajmniej momentami, możliwość nie być tylko chodzącym portfelem z dolarami, które należy oskubać. Wiele osób jest szczerych i bezinteresownych. No i co w Indiach ważne, chyba wreszcie jestem częścią jakiejś konkretnej kasty. Otóż najlepszy kontakt i zaufanie mam do rykszarzy. Wielokrotnie już mi pomagali. Głównie w znalezieniu drogi czy miejsca do spania. Tu w Solapur przemili panowie stwierdzili, ze problem nie wymaga mechanika. Zrobili fachowy serwis. Przejrzeli maszynę, wysłuchali, doradzili. Jeden złota rączka wyregulował kierownicę i przesmarował najważniejsze części. O zapłacie nie było mowy. Sprzęt znowu prowadzi się poprawnie, a silnik okazał się być w porządku. Nerwy poprzedniego wieczora chyba wprawiły w ruch wyobraźnię.

Wczoraj natomiast przestała działać wajcha do odpalania wozu. To nic poważnego, ale pomyślałem, że na półmetku warto by zrobić przy okazji jakiś przegląd. Pomyślałem nawet, że może by w autoryzowanym serwisie spróbować, ale jak dotąd się na taki nie natknąłem. I proszę. Wjeżdżam do pierwszego większego miasta i jest. ASO Bajaj. Kiedy wysiadłem, okazało się, że straciłem też lampę. Naprawiał ją również pan 1500 rupii. W ASO pełen profesjonalizm. Najpierw szef serwisu robi ze mną wywiad co jest nie tak. Pyta czy mam książkę serwisową… Potem mechanik ogląda sprzęt. Następnie wypisują zlecenie, porządny dokument, wszystkie dane, zestawienie usterek. Mechanik najpierw jedzie ze mną do miasta po części, bo nie wszystko mają na miejscu. Kiedy wracamy, wprowadzam pojazd do hali serwisowej. Szef serwisu zaprasza mnie do poczekalni. Mechanik wymienia lampę oraz uszczelkę skrzyni biegów i naprawia wajchę rozruchową. W sumie trwa to ok. 1,5 godziny. Koszty części (cała przednia lampa, uszczelka i jeszcze kilka drobiazgów): 93 rupie (7 pln). Robocizna: 55 rupii (4 pln). Cała ekipa serwisu żegna mnie przy wyjeździe.



jeb... dziura

wlasciciel hotelu

hotel za dnia

lepszy cwaniak

parszywa dziura Jelki


oni maja dziwne te ciezarowki

ekipa ASO Bajaj

sniadanie

3 komentarze:

  1. uwielbiam romantyczne opowieści z HAPPY ENDem

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. może powinieneś oskubać jakiegoś turystę, w końcu jeśli wkroczysz między wrony ...
    byłbyś wtedy bardziej swój ?

    OdpowiedzUsuń