czwartek, 22 września 2011

Tak, ale...





W świetnej książce „Maximum City. Bombay Lost And Found” Suketu Mehta, który wraca do kraju po 20 latach spędzonych w Nowym Jorku, pisze, że Indie to kraj ‘Nie’. To ‘Nie’ jest testem dla każdego. Trzeba go przejść. To ściana chroniąca kraj przed obcymi najeźdźcami. Pokonanie go jest nie lada wyzwaniem. W hinduskiej tradycji guru-shishya nowicjusz był kilkakrotnie odrzucany zanim mógł spotkać się z guru.

I rzeczywiście takie mam wrażenie. Mimo, że mówi się, że w Indiach wszystko jest możliwe, to na początku zawsze słyszymy ‘nie’. Jest jakiś tani hotel. Nie. Są bilety na pociąg. Nie. Chciałbym kupić motocykl. Nie da się. Wejdę na wzgórze piechotą. Nie można. Tylko rykszą. Można tam dojechać autobusem? Nie. Po czym zawsze okazuje się, że to zmyłka, albo nie do końca tak jest i w końcu wszystko okazuje się możliwe. Ale trzeba się tego nauczyć, zaakceptować to i wykazać dużo cierpliwości.

Potem, jak już okaże się, że coś jest ‘tak’, to zwykle nie jest tak do końca. Kierowca zapewniał, że dowiezie nas pod samo wejście do pałacu. 2 minutowy spacer okazuje się 30 minutową wspinaczką. Rykszarz zawiezie nas do hotelu, o który prosiliśmy, ale po drodze spróbuje pokazać nam kilka innych. Kiedy prosimy, żeby zawiózł nas prosto do celu, nie zatrzymując się w żadnych sklepach po drodze, najczęściej jednak trafi do kilku, niby przypadkiem, niby, że to nie sklep tylko hurtownia, itp. Mamy wi-fi oczywiście. Siadam, próbuję się podłączyć. Zwykle nie działa. No bo działa tylko w recepcji. Tu też nie działa. No bo mamy, ale chwilowo nie działa. Poproszę o czystą pościel. Zaraz przyniosę. I nigdy nie przynosi. Jest ciepła woda? Oczywiście, bez ograniczeń, ale tylko raz dziennie. I tak na każdym kroku. Zawsze jest jakieś ale, haczyk, niedoróbka. Mehta pisze, że w Bombaju człowiek, który dorobił się pieniędzy dzięki przekrętom jest bardziej szanowany niż ten, który zarobił je dzięki ciężkiej pracy. Oszustwo świadczy o dobrym wyczuciu biznesowym i sprycie. Każdy potrafi zarobić pieniądze ciężko pracując, ale dobry przewał, to dopiero jest piękna sprawa. 

W Indiach nieuchronnie powraca temat targowania się. Bo jest tu nadal tanio, ale też zawsze może być jeszcze taniej. Pytanie gdzie jest granica. Czy spieranie się z wychudzonym, zmęczonym, śpiącym na ulicy rowerowym rykszarzem czy zawiezie nas gdzieś za 10 zamiast 20 rupii ma jakiś sens i czy nie powinniśmy się raczej tego wstydzić. Bo w Warszawie nie dyskutowałbym przecież z nikim o 60 groszach. Mehta też się nad tym zastanawia. Uważa, że tutaj jest to kwestia podstawowych zasad. Jeżeli zgodzimy się przepłacić te 10 rupii, to zostaniemy uznani za przyjezdnego, który zasługuje na to, żeby zostać okantowanym. Bo przecież tak naprawdę to są odmienne systemy walutowe. I tutaj mamy prawo rozliczać się w systemie lokalnym.

Dla mnie męczące dosyć jest bycie pod ciągłym ostrzałem wszystkich, którzy liczą na zarobienie kilkudziesięciu rupii na turyście. Jesteśmy tu bez przerwy zaczepiani. Każdy rykszarz, rowerowy czy motorowy zajedzie nam drogę i zaproponuje podwózkę. Przed każdym hotelem zaproponują nam nocleg. Do każdej restauracji spróbują nas wciągnąć. Każdy sklepikarz spróbuje swojej siły marketingowej. I może nie byłoby to tak uciążliwe, gdyby każda z tych prób nie zaczynała się od niby przyjaznej pogawędki. To wszystko powoduje, że idąc ulicą staram się unikać kontaktu wzrokowego. Kontakt to natychmiastowy impuls dla Hindusa, żeby zaatakować. Spojrzenie na wystawę również powoduje natychmiastową reakcję. Where from sir? How long in India? What’s your good name sir? I have o shop..

Ale do wszystkiego się można przyzwyczaić, a w Indiach przychodzi mi to znacznie łatwiej niż, np. w krajach arabskich (przynajmniej tych kilku poznanych), które są pod tym względem znacznie bardziej ofensywne.
 


 


O higienicznych uciążliwościach tego kraju pisałem już poprzednio. To największy chyba problem tego kraju wynikający z wieloletniej tradycji, biedy, ograniczonego dostępu do wody, elektryczności (na porządku dziennym są tu przerwy w dostawach prądu) i przede wszystkim do mieszkań. W Indiach granica przestrzeni, którą utrzymuje się w czystości przebiega w miejscu, które nazywa się swoim. Zwykle oznacza to próg mieszkania, restauracji, rykszy czy kawałka materiału, na którym się śpi. Przestrzeń publiczna jest wielkim śmietnikiem. Hindusi wykazują w niej kompletny brak inicjatywy. Widać to zarówno w bardziej ekstremalnych sytuacjach jak i w normalnym funkcjonowaniu. Ludzie czekając na pociąg po prostu kładą się gdzie popadnie. Kiedy w nocy przyjechałem do Jodhpuru cała przestrzeń przed dworcem usiana była ciałami śpiących pasażerów, między którymi slalomem trzeba było wydostać się z dworca. Młoda kobieta z dzieckiem siedzi przy peronie. Chłopak ma ze 3 lata. Śpi półnagi, gołym siusiakiem dotykając ziemi. Matce nie przyjdzie nawet do głowy żeby przenieść dzieciaka na kawałek maty, na którym sama siedzi. Facet w pociągu kładzie swoją wielką walizkę na stoliku przed nosem pasażerów.
- Czy mógłby pan postawić walizkę na półce powyżej?
- Nie ma miejsca.
- A może by przesunąć inne bagaże i zrobić trochę miejsca?
- Ludzie się nie zgadzają.
- A może by jednak spróbować?
- Nie ma jak.
- Czy ja mogę spróbować?
- Proszę bardzo.

Drugi się włącza:
- Ale to się nie uda. Walizka jest bardzo ciężka.
- To może mi pan pomoże?
- No dobrze.

Zwracam się do właścicieli innych bagaży:
- Czy mogę przesunąć tę torbę na to pudło?
- Nie.
- A dlaczego nie?
- Bo w pudle jest szkło.
- A czy mogę zatem przenieść tę torbę na inną torbę?
- Tak.
Walizka nadal nie chce wejść. Dopiero wtedy podrywa się właściciel jednego z innych bagaży i robi miejsce. Właściciele walizki po chwili wyciągają karty i grają na stoliku.

Rajiv Gandhi, premier Indii w latach 1984-1989 był jednym z tych, którzy mówili o przeniesieniu Indii w 21. wiek. To jednak oznacza pominięcie 20. wieku, w którym Indie nigdy się nie znalazły. Kraj jest zatem podzielony. Zamożniejsza część społeczeństwa żyje w swoich luksusowych mieszkaniach, dobrych knajpach, centrach handlowych i na wczasach, w pełni 21. wieku. Ulica nadal jest w 19.

W codziennym zmaganiu się z Indiami są rzeczy, które trudno jest zrozumieć, a po przebrnięciu przez takie sytuacje pozostaje tylko się uśmiechnąć i pogodzić, że tak tu po prostu jest. Dorbym przykładem jest proces kupowania biletów na pociąg. Na stronie internetowej kolei jest to niemożliwe. Pytam na dworcu czy można kupić bilety przez internet. – Nie. Jasne (dopiero potem dowiedziałem się, że jednak można). Można iść do agencji turystycznej, ale tam nawciskają kitów i skasują o 30% więcej. Jestem zdeterminowany. Najpierw trzeba wypełnić formularz rezerwacji biletów. Na jednym formularzu można zamówić maksymalnie 2 bilety. Ja potrzebuje 6, bo chcę to mieć z głowy za jednym razem. Cały proces będę musiał zatem powtórzyć jeszcze dwukrotnie. Na formularzu rezerwacji musi, m.in. znaleźć się numer pociągu. Skąd go wziąć? Tajemnica. Przed kasami wisi co prawda rozkład, ale jest niekompletny i zawiera tylko nazwy stacji docelowych, a nie pośrednich. Na szczęście pomaga mi jakiś pan, który wszystko wie. Potem dowiaduje się, że rozkład jest w internecie, ale nie myślałem, że trzeba się tak do tego przygotować. Z formularzem rezerwacji najpierw musimy podejść do informacji o dostępności miejsc. W tym okienku można więc tylko zweryfikować swój formularz zamówienia co do dat i klasy, którą chcemy podróżować. Tylko najczęściej w tym okienku nikogo nie ma. Kiedy w końcu udaje się to sprawdzić, możemy stanąć w kolejce do drugiego okienka. Tu, jeśli w czasie stania w kolejce pożądane przez nas bilety nie zostały nam sprzątnięte sprzed nosa, możemy je wykupić. Kolejne 2 bilety. Z powrotem do okienka informacji. Jakiś czas później, aby odzyskać pieniądze za zlikwidowany z niewiadomych przyczyn pociąg z Udaipur, muszę z kolei wypełnić podobny formularz anulacji biletu. Nie chcę nawet myśleć jak wygląda tutaj załatwianie spraw urzędowych.



Krowa zje wszystko. Papier najczęściej.
i skuter.

No dobrze, ale poza tym wszystkim już same przyjemności. Radżastan. Jeden z bardziej atrakcyjnych regionów Indii. Mówi się, że to jest kwintesencja tego kraju. Niezwykły koloryt, różnorodność, wspaniała przyroda i zapierające dech cuda kultury. Trudno się z tym nie zgodzić. Radżastan to cudowny rejon. Wystarczy przejechać 200 kilometrów aby znaleźć się w innym świecie. Inny klimat, kompletnie inny rytm miejsca, odmienna architektura, często kolor całej zabudowy. Do tego różne natężenie kontaktów z ludźmi. W każdym z tych miejsc coś zaskakuje, coś przeszkadza, ale też coś po prostu mnie olśniewa. W Jaipur był to szczególnie fort Amber. Wspaniale położony na zielonych wzgórzach ufortyfikowany pałac. Rzecz jak z bajki. Jaisalmer czaruje piękną, subtelną architekturą starego miasta, utrzymanego w ciepłych żółto-pomarańczowych barwach. Co krok natykamy się na cudowne haveli, swoim charakterem przypominające nieco weneckie wille. Jodhpur z mistycznym, przesiąkniętym legendami i królewską tradycją fortem Meherangarh oraz bajeczną panoramą na błękitne stare miasto. Puszkar, do którego świętego jeziora pielgrzymują Hindusi, odwdzięcza się rzeczywiście uduchowioną atmosferą, pięknymi widokami i bardzo zrelaksowanym klimatem. Udaipur, mam nadzieję przez szczęśliwy zbieg okoliczności, zatrzymał mnie na dłużej i zmienił moje plany. To bardzo swobodne i pozytywne miasto. Położone nad kilkoma jeziorami. Pełne miłych knajpek i wspaniałych widoków. Do rzekomo najbardziej romantyczne miasto Indii.

W każdym z tych miejsc znajdziemy dziesiątki kafejek położonych na dachach budynków, w których możemy znaleźć się w bezpiecznej odległości od ulicy, poczuć kojący powiew wiatru, spojrzeć na z góry na całe miasto, zjeść coś, z mniejszą lub większą obawą o swój żołądek, ale zwykle zjeść dobrze. Do tego najczęściej możemy zamówić specjalne wersje znanych napojów lub ciastek, które po kilkudziesięciu minutach wprowadzą nas w dobry, w pełni zrelaksowany nastrój.

I znowu mi się potwierdza, że to doskonały kraj do tego, aby oderwać się od codzienności. Nie jestem w stanie konstruktywnie myśleć tutaj o tym co chciałbym robić po powrocie. Będąc w Indiach wydaje się to zupełnie abstrakcyjne. Nie mam tutaj nawet ochoty zaglądać do maila czy komputera. Do tego wpisu też zabierałem się od kilku dni. Wreszcie.


Amber.

Jaisalmer.

Jaisalmer.

Jaisalmer. Fort.

Jaisalmer. Fort.

Jaisalmer.

Jaisalmer.

Jaisalmer.

Jodhpur.

Jodhpur. Widok na Meherangarh.

Puszkar.

Puszkar. Clay jest błogosławiony.

Puszkar.

Udaipur.

Udaipur.

Udaipur.

Ahar.




Poniżej jeszcze parę zdjęć z małego święta, na które natknąłem się w Udaipur. Cieszę się, bo to taki prawdziwy lokalny smaczek, robiony nie pod turystów i pod publikę. Trafiłem na to zupełnie przypadkiem w jednej z uliczek miasta oddalonych od centrum i byłem tam jedynym nie lokalesem. Święto nazywa się Gavri. Jest obchodzone co roku przez ludzi z plemienia Bhil. W Udaipur odbywa się co 3 lata. Trwa przez 40 dni kończących monsun. W tym czasie uczestnicy, jak przystało na Indie, mogą umyć się tylko raz. Jedzą przez ten czas tylko bardzo proste potrawy. Nie mogą jeść mięsa ani zielonych warzyw. Nie piją alkoholu i nie przyjmują innych używek oraz nie uprawiają seksu. W określonych miejscach na ulicach i w podwórkach codziennie odbywają się tańce na cześć różnych hinduskich bóstw i postaci legendarnych. Odgrywane są również sceny związane z hinduskimi wierzeniami. Uczestnicy przebierają się za bóstwa. Mamy zatem kolorowych Wisznów, Shivów, Ganeshy, etc. Jedną z ważniejszych postaci jest tu Gouri, jedno z wcieleń Shivy. Jego model, zasiadający na słoniu na zakończenie festiwalu wynosi się nad jezioro i spławia. Kobiety nie mogą brać czynnego udziału w święcie. Role kobiece odgrywają także mężczyźni. Niektórzy tańczący wprawiają się w trans (ciężko mi uwierzyć, że niczym się przy tym nie wspomagają), wielu z nich leje się łańcuchami po plecach. Wszystko to w takt głośnej muzyki, bębnów i okrzyków. Bardzo kolorowo.

Na zakończenie hasło zauważone przez Suketu Mehtę na tyle ciężarówki: „101 out of 100 are dishonest. Still my India is the best.” Pasuje.






poniedziałek, 12 września 2011

Red alert





Indie to już właściwie nie egzotyka. Kraj oswojony przez tysiące turystów. Każdy z nas albo już tu był albo słyszał opowieści swoich znajomych. Ja byłem tu cztery lata temu i to chyba od tej podróży zaczęło się moje myślenie o tym, żeby rzucić wszystko i wyjechać na dłużej. Po pierwsze dlatego, że ten kraj sprawił, że mnie po prostu zatkało. Bo nie spodziewałem się, że w ciągu 4 tygodni pobytu w jednym kraju można zobaczyć tyle cudownych i tak kompletnie od siebie różnych miejsc. I że można się tym cieszyć pomimo smrodu, brudu, biedy i czasem naprawdę fatalnych warunków.

Po drugie dlatego, że spotyka się tu setki, mniej lub bardziej popapranych, rozluźnionych i niespieszących się turystów długookresowych. I będąc na kilkutygodniowym urlopie, podczas którego wciąż pędzimy, chcąc zmieścić jak najwięcej w tak krótkim programie, po prostu się im tego zazdrości.

Po trzecie, ponieważ będąc tutaj, kompletnie nie byłem w stanie, nawet kiedy chciałem, myśleć o obowiązkach, które zostały w Warszawie. To bardzo przyjemne uczucie.

W zasadzie wiedziałem czego się spodziewać po Delhi, do którego przybywałem po raz kolejny. Wiedziałem, że będzie obrzydliwie gorąco, parno i lepko. Że będzie głośno i intensywnie. Że to nie będzie miłe doświadczenie i że będę się chciał stąd w miarę szybko wynieść. Mimo to Indie mnie zaskoczyły. 

Najpierw pozytywnie – piękny, wielki, nowoczesny nowy terminal na lotnisku. Kilometry taśmowych chodników, nowoczesne czyste toalety, sprawna obsługa. To być może nieco uśpiło moją czujność.

Wiedziałem co czeka mnie po wyjściu na zewnątrz. Uderzenie gorącego, mokrego powietrza i ten niesamowicie intensywny zapach, mieszanina przypraw, stęchlizny, potu, spalin i intensywnych tanich perfum. Tu mnie nic nie zaskoczyło. A nawet się łza wzruszenia w oku pojawiła, że znowu tu jestem. Za chwilę jednak łza zamieniła się w pot i wzruszenie szybko minęło. Taksówka zgodnie ze sztuką zamówiona przez lotniskową oficjalną korporację, płaci się w budce, dostaje się voucher i się jedzie za określoną kwotę, bez targów i kantów. Zabiera mnie młody koleś bardzo starym Hindustanem. Na dzień dobry informuje mnie, że on by mnie bardzo chętnie zabrał tam gdzie chce jechać (Pahar Ganj, ulica w starej części miasta gdzie jeden przy drugim znajdują się tanie hotele i gdzie udają się od razu wszyscy turyści niezorganizowani), ale czuje się w obowiązku poinformować mnie, że ulica jest w obecnie zamknięta, turystów się tam nie wpuszcza i że to jest ‘red alert’ i niebezpiecznie, bo rano niedaleko wybuchła bomba i 60 osób nie żyje. Ja oczywiście spokojnie mówię, że dobra dobra, jedź pan, zobaczymy. Ale on cały podenerwowany i wciąż o tej bombie i red alert. To sobie myślę, że warto sprawdzić. Zaglądam do internetu i rzeczywiście. Rano w sądzie wybuchła bomba. Co prawda podają, że 10 osób zginęło, ale są dziesiątki rannych i rzeczywiście red alert. Za chwilę kierowca robi nagły manewr na lewo, auto gaśnie, on próbuje odpalić, nie daje się. Natychmiast wysiada, podbiega do pierwszego lepszego gościa, który stał obok, coś mu tam mówi i już moje rzeczy przenosi do jego samochodu. Ewidentnie jakiś przekręt. Nie wiem o co chodzi, ale upewniam się, że na ten sam kwit pojedzie, bez żadnych dopłat i jedziemy. W sumie mi przecież wszystko jedno, tylko nie rozumiem po co ta akcja. Pytam nowego kierowcy co to za ściema. Ten coś tam gada, że tamten wypił trochę i nie chciał jechać i poszedł dalej pić. No może być i taka wersja. Nowy jednak też cały w szoku po bombie. Ale mówi, że zawiezie. W końcu podjeżdżamy, jesteśmy już na Pahar Ganj, pokazuje mi na sklepach adres. Wszystko rzeczywiście zamknięte. Potem podjeżdżamy żeby wjechać w strefę hoteli, ale zatrzymuje nas jakiś facio i mówi, że zamknięte i że wszystkie hotele nieczynne i że w ogóle ciężko w mieście o miejsca, żeby najlepiej do informacji turystycznej pojechać. Kierowca mnie uprzedza, że fatalnie z hotelami, tylko drogie są opcje, po 100$ i więcej. Bo ta bomba i festiwal Ganesha jeszcze. To jest kosmiczna cena jak na Indie. Coś się na pewno znajdzie. To jedziemy. Informacja turystyczna to jakieś biuro turystyczne najwyraźniej.
- Hotel potrzebuje jakiś tani. 
- Tanich nie da rady. Bomb blast, red alert, festiwal.
- No co może być najtańszego?

Facio dzwoni gdzieś i mówi:
- 7200 rupii (to jest 160$).
- Nie no, to ja dziękuję.

Koleś mówi, że najlepiej to jak najszybciej z Delhi wyjechać. No sobie myślę ok, ale gdzie, jak, jest późny wieczór.
- Dobra, do Jaipuru, można wyjechać jeszcze dziś?
- Można.
- Autobus jest?
- Nie, autobus o 6 rano wyjeżdża. Mogę minibusa załatwić.
- Ile?
- 9500 rupii.

Poszaleli, jakaś ściema. Wracam do tego kierowcy i mówię żeby wiózł do jakiegoś najtańszego hotelu. Bomb blast, red alert, danger. Będzie ciężko. Wiezie mnie do jakiegoś. Taki widać, że bardziej ekskluziw niż na Pahar Ganj, ale też bez presady. Jest mocno hinduski klimat. Gość w recepcji pokazuje cennik i mówi, że pokoje standard są za 3600, ale wszystkie zajęte. Może dać deluxe za 4700. No jeszcze może 20% opuścić. No nie. Odsyłam kierowcę i pytam czy mogę chwilę posiedzieć w lobby (bo klima jest) w internecie czegoś poszukać. Nie mogę. Tylko dla gości. To wychodzę na zewnątrz i coś szukam. Ale wszystko co tanie cholera na Pahar Ganj. W końcu gość z recepcji się wychyla, że niby szef dał specjalną ofertę. 1500 rupii. To 35 dolców. Michał też coś wspominał, że hotele w Delhi podrożały, ale chyba nie aż tak.

W tym momencie gruchnęło coś i ziemia się zatrzęsła. Co jest? Trzęsienie ziemi. Facio mówi, że pierwszy raz w jego życiu się w Delhi zdarzyło. W telewizorze w recepcji wiadomości. Prawie natychmiast się pojawia breaking news na pasku, że trzęsienie miało 6,6 w skali richtera i trwało 7-10 sekund. Taki dobry przykład rzetelności mediów. Bo skąd tak szybko wiedzieli, że akurat 6,6? A co do czasu, sam jestem świadkiem, że zatrzęsło się może przez 1 sekundę.

Tak czy owak, mam już dość całego zamieszania i postanawiam rano wyjechać autobusem do Jaipuru.
Rano mówię gościowi w recepcji, że na dworzec jadę. On, że lepiej do informacji turystycznej, tam można bilety najlepiej kupić. Co oni, poszaleli z tymi biurami. 4 lata temu nic takiego nie istniało. Wszystkie bilety się na bieżąco na dworcach kupowało. Biorę tuk tuka i mówię że na dworzec autobusowy. Kierowca rusza, ale po chwili kręci głową, że dworzec teraz jest przy lotnisku i że lepiej.. do biura informacji turystycznej. I że on mnie do oficjalnego, państwowego zabierze. No dobrze.

Biuro wygląda podobnie, jak to w nocy. I to samo, że tanich hoteli w Delhi się teraz nie znajdzie, że niebezpiecznie i że najlepiej jak najszybciej wyjechać. I już szykuje mi całą trasę i bilety chce rezerwować na całą turę po Radżastanie. I wychodzi ponad 200 euro. No w to, że bilety też podrożały to już nie uwierzę. To może to wszystko ściema? Wychodzę i mówię do pana tuk tuka że chcę na dworzec kolejowy New Delhi. Unikam hasła Pahar Ganj, żeby znowu nie było, że zamknięte, a to tuż obok dworca. Koleś twardo podwozi mnie pod kolejne biuro informacji turystycznej. Więc się rozstajemy. Widzę stację metra. To zawsze jest zbawienie, bo się łatwo można zorientować gdzie się jest. Podchodzę do mapy i się próbuję zorientować. Za chwilę podchodzi jakiś młody chłopak. Czy jakoś nie pomóc. Mówię, że do dworca potrzebuje. A to niedaleko, to on pokaże, bo idzie w tym kierunku. I miło się gada, że student medycyny, że na stypendium do Pampeluny jedzie, że się dopiero co ożenił. Sru sru i już stoimy.. pod biurem informacji turystycznej. No żesz..!! Mafia jakaś!? Ale tu już coś mi świta gdzie jestem więc piechotą idę w stronę dworca. 45 minut spaceru, z plecakiem, w Delhi, w słońcu, robi swoje. Jestem wściekły, mokry, lepki i zmęczony. Ale docieram do Pahar Ganj. I co? I nic. Ulica tętni życiem, jak zwykle. Po chwili znajduje całkiem przyjemny pokój za 400 rupii.

To tak po krótce, co jeszcze mnie zaskoczyło. Bo takiego zorganizowanego naciągania i oszukiwania nie było jeszcze 4 lata temu.







Delhi to nie jest przyjazne miejsce. Trudno, szczególnie o tej porze roku, kiedy jeszcze jest bardzo gorąco i parno, odnaleźć w nim coś przyjemnego. Gigantyczne miasto, które ciągnie się kilometrami w każdą stronę. W nocy, z samolotu wygląda to bajecznie. Jak wielkie skupisko rozżarzonej lawy. W dzień, na ziemi jest potwornie brudne i chaotyczne. To miasto, w którym nawet ludzie stoją na ulicy w korkach. Na każdym kroku leżą góry śmieci. Życie ludzkie toczy się na ulicach. Tu się je, śpi, myje, załatwia potrzeby, przewija niemowlaki. Wszystko to w symbiozie ze zwierzętami – krowami, kozami, półdzikimi świniami, psami i krążącymi nad głową drapieżnymi ptakami. Z tego pełnego burdelu można wejść wprost do nowoczesnego, mocno klimatyzowanego metra (w którym obowiązuje zakaz plucia na ziemię i siadania na podłodze), wielkich typowych dla nas centr handlowych czy luksusowych hoteli. Ale to dobry punkt startowy w Indiach, bo potem już wszystko będzie się wydawało piękniejsze. Ja powoli przyzwyczajam się do tego, że moje ciuchy po pierwszym dniu są lepiące i wiecznie nasiąknięte wilgocią, a biała koszulka natychmiast nabiera żółtawego odcienia. Niestety nie jestem fanem tutejszego jedzenia, którym większość przyjezdnych rekompensuje sobie pewne niedogodności. Jest dla mnie zbyt monotonne i za bardzo kojarzy się z zapachem ulicy. Na szczęście można tu znaleźć również dania z innych rejonów Azji, albo przynajmniej je przypominające.








Pisząc to jestem już w Jaipurze, gdzie zaczynam rozkoszować się kolejną twarzą Indii i nie przejmować jej parszywym profilem.