poniedziałek, 12 września 2011

Red alert





Indie to już właściwie nie egzotyka. Kraj oswojony przez tysiące turystów. Każdy z nas albo już tu był albo słyszał opowieści swoich znajomych. Ja byłem tu cztery lata temu i to chyba od tej podróży zaczęło się moje myślenie o tym, żeby rzucić wszystko i wyjechać na dłużej. Po pierwsze dlatego, że ten kraj sprawił, że mnie po prostu zatkało. Bo nie spodziewałem się, że w ciągu 4 tygodni pobytu w jednym kraju można zobaczyć tyle cudownych i tak kompletnie od siebie różnych miejsc. I że można się tym cieszyć pomimo smrodu, brudu, biedy i czasem naprawdę fatalnych warunków.

Po drugie dlatego, że spotyka się tu setki, mniej lub bardziej popapranych, rozluźnionych i niespieszących się turystów długookresowych. I będąc na kilkutygodniowym urlopie, podczas którego wciąż pędzimy, chcąc zmieścić jak najwięcej w tak krótkim programie, po prostu się im tego zazdrości.

Po trzecie, ponieważ będąc tutaj, kompletnie nie byłem w stanie, nawet kiedy chciałem, myśleć o obowiązkach, które zostały w Warszawie. To bardzo przyjemne uczucie.

W zasadzie wiedziałem czego się spodziewać po Delhi, do którego przybywałem po raz kolejny. Wiedziałem, że będzie obrzydliwie gorąco, parno i lepko. Że będzie głośno i intensywnie. Że to nie będzie miłe doświadczenie i że będę się chciał stąd w miarę szybko wynieść. Mimo to Indie mnie zaskoczyły. 

Najpierw pozytywnie – piękny, wielki, nowoczesny nowy terminal na lotnisku. Kilometry taśmowych chodników, nowoczesne czyste toalety, sprawna obsługa. To być może nieco uśpiło moją czujność.

Wiedziałem co czeka mnie po wyjściu na zewnątrz. Uderzenie gorącego, mokrego powietrza i ten niesamowicie intensywny zapach, mieszanina przypraw, stęchlizny, potu, spalin i intensywnych tanich perfum. Tu mnie nic nie zaskoczyło. A nawet się łza wzruszenia w oku pojawiła, że znowu tu jestem. Za chwilę jednak łza zamieniła się w pot i wzruszenie szybko minęło. Taksówka zgodnie ze sztuką zamówiona przez lotniskową oficjalną korporację, płaci się w budce, dostaje się voucher i się jedzie za określoną kwotę, bez targów i kantów. Zabiera mnie młody koleś bardzo starym Hindustanem. Na dzień dobry informuje mnie, że on by mnie bardzo chętnie zabrał tam gdzie chce jechać (Pahar Ganj, ulica w starej części miasta gdzie jeden przy drugim znajdują się tanie hotele i gdzie udają się od razu wszyscy turyści niezorganizowani), ale czuje się w obowiązku poinformować mnie, że ulica jest w obecnie zamknięta, turystów się tam nie wpuszcza i że to jest ‘red alert’ i niebezpiecznie, bo rano niedaleko wybuchła bomba i 60 osób nie żyje. Ja oczywiście spokojnie mówię, że dobra dobra, jedź pan, zobaczymy. Ale on cały podenerwowany i wciąż o tej bombie i red alert. To sobie myślę, że warto sprawdzić. Zaglądam do internetu i rzeczywiście. Rano w sądzie wybuchła bomba. Co prawda podają, że 10 osób zginęło, ale są dziesiątki rannych i rzeczywiście red alert. Za chwilę kierowca robi nagły manewr na lewo, auto gaśnie, on próbuje odpalić, nie daje się. Natychmiast wysiada, podbiega do pierwszego lepszego gościa, który stał obok, coś mu tam mówi i już moje rzeczy przenosi do jego samochodu. Ewidentnie jakiś przekręt. Nie wiem o co chodzi, ale upewniam się, że na ten sam kwit pojedzie, bez żadnych dopłat i jedziemy. W sumie mi przecież wszystko jedno, tylko nie rozumiem po co ta akcja. Pytam nowego kierowcy co to za ściema. Ten coś tam gada, że tamten wypił trochę i nie chciał jechać i poszedł dalej pić. No może być i taka wersja. Nowy jednak też cały w szoku po bombie. Ale mówi, że zawiezie. W końcu podjeżdżamy, jesteśmy już na Pahar Ganj, pokazuje mi na sklepach adres. Wszystko rzeczywiście zamknięte. Potem podjeżdżamy żeby wjechać w strefę hoteli, ale zatrzymuje nas jakiś facio i mówi, że zamknięte i że wszystkie hotele nieczynne i że w ogóle ciężko w mieście o miejsca, żeby najlepiej do informacji turystycznej pojechać. Kierowca mnie uprzedza, że fatalnie z hotelami, tylko drogie są opcje, po 100$ i więcej. Bo ta bomba i festiwal Ganesha jeszcze. To jest kosmiczna cena jak na Indie. Coś się na pewno znajdzie. To jedziemy. Informacja turystyczna to jakieś biuro turystyczne najwyraźniej.
- Hotel potrzebuje jakiś tani. 
- Tanich nie da rady. Bomb blast, red alert, festiwal.
- No co może być najtańszego?

Facio dzwoni gdzieś i mówi:
- 7200 rupii (to jest 160$).
- Nie no, to ja dziękuję.

Koleś mówi, że najlepiej to jak najszybciej z Delhi wyjechać. No sobie myślę ok, ale gdzie, jak, jest późny wieczór.
- Dobra, do Jaipuru, można wyjechać jeszcze dziś?
- Można.
- Autobus jest?
- Nie, autobus o 6 rano wyjeżdża. Mogę minibusa załatwić.
- Ile?
- 9500 rupii.

Poszaleli, jakaś ściema. Wracam do tego kierowcy i mówię żeby wiózł do jakiegoś najtańszego hotelu. Bomb blast, red alert, danger. Będzie ciężko. Wiezie mnie do jakiegoś. Taki widać, że bardziej ekskluziw niż na Pahar Ganj, ale też bez presady. Jest mocno hinduski klimat. Gość w recepcji pokazuje cennik i mówi, że pokoje standard są za 3600, ale wszystkie zajęte. Może dać deluxe za 4700. No jeszcze może 20% opuścić. No nie. Odsyłam kierowcę i pytam czy mogę chwilę posiedzieć w lobby (bo klima jest) w internecie czegoś poszukać. Nie mogę. Tylko dla gości. To wychodzę na zewnątrz i coś szukam. Ale wszystko co tanie cholera na Pahar Ganj. W końcu gość z recepcji się wychyla, że niby szef dał specjalną ofertę. 1500 rupii. To 35 dolców. Michał też coś wspominał, że hotele w Delhi podrożały, ale chyba nie aż tak.

W tym momencie gruchnęło coś i ziemia się zatrzęsła. Co jest? Trzęsienie ziemi. Facio mówi, że pierwszy raz w jego życiu się w Delhi zdarzyło. W telewizorze w recepcji wiadomości. Prawie natychmiast się pojawia breaking news na pasku, że trzęsienie miało 6,6 w skali richtera i trwało 7-10 sekund. Taki dobry przykład rzetelności mediów. Bo skąd tak szybko wiedzieli, że akurat 6,6? A co do czasu, sam jestem świadkiem, że zatrzęsło się może przez 1 sekundę.

Tak czy owak, mam już dość całego zamieszania i postanawiam rano wyjechać autobusem do Jaipuru.
Rano mówię gościowi w recepcji, że na dworzec jadę. On, że lepiej do informacji turystycznej, tam można bilety najlepiej kupić. Co oni, poszaleli z tymi biurami. 4 lata temu nic takiego nie istniało. Wszystkie bilety się na bieżąco na dworcach kupowało. Biorę tuk tuka i mówię że na dworzec autobusowy. Kierowca rusza, ale po chwili kręci głową, że dworzec teraz jest przy lotnisku i że lepiej.. do biura informacji turystycznej. I że on mnie do oficjalnego, państwowego zabierze. No dobrze.

Biuro wygląda podobnie, jak to w nocy. I to samo, że tanich hoteli w Delhi się teraz nie znajdzie, że niebezpiecznie i że najlepiej jak najszybciej wyjechać. I już szykuje mi całą trasę i bilety chce rezerwować na całą turę po Radżastanie. I wychodzi ponad 200 euro. No w to, że bilety też podrożały to już nie uwierzę. To może to wszystko ściema? Wychodzę i mówię do pana tuk tuka że chcę na dworzec kolejowy New Delhi. Unikam hasła Pahar Ganj, żeby znowu nie było, że zamknięte, a to tuż obok dworca. Koleś twardo podwozi mnie pod kolejne biuro informacji turystycznej. Więc się rozstajemy. Widzę stację metra. To zawsze jest zbawienie, bo się łatwo można zorientować gdzie się jest. Podchodzę do mapy i się próbuję zorientować. Za chwilę podchodzi jakiś młody chłopak. Czy jakoś nie pomóc. Mówię, że do dworca potrzebuje. A to niedaleko, to on pokaże, bo idzie w tym kierunku. I miło się gada, że student medycyny, że na stypendium do Pampeluny jedzie, że się dopiero co ożenił. Sru sru i już stoimy.. pod biurem informacji turystycznej. No żesz..!! Mafia jakaś!? Ale tu już coś mi świta gdzie jestem więc piechotą idę w stronę dworca. 45 minut spaceru, z plecakiem, w Delhi, w słońcu, robi swoje. Jestem wściekły, mokry, lepki i zmęczony. Ale docieram do Pahar Ganj. I co? I nic. Ulica tętni życiem, jak zwykle. Po chwili znajduje całkiem przyjemny pokój za 400 rupii.

To tak po krótce, co jeszcze mnie zaskoczyło. Bo takiego zorganizowanego naciągania i oszukiwania nie było jeszcze 4 lata temu.







Delhi to nie jest przyjazne miejsce. Trudno, szczególnie o tej porze roku, kiedy jeszcze jest bardzo gorąco i parno, odnaleźć w nim coś przyjemnego. Gigantyczne miasto, które ciągnie się kilometrami w każdą stronę. W nocy, z samolotu wygląda to bajecznie. Jak wielkie skupisko rozżarzonej lawy. W dzień, na ziemi jest potwornie brudne i chaotyczne. To miasto, w którym nawet ludzie stoją na ulicy w korkach. Na każdym kroku leżą góry śmieci. Życie ludzkie toczy się na ulicach. Tu się je, śpi, myje, załatwia potrzeby, przewija niemowlaki. Wszystko to w symbiozie ze zwierzętami – krowami, kozami, półdzikimi świniami, psami i krążącymi nad głową drapieżnymi ptakami. Z tego pełnego burdelu można wejść wprost do nowoczesnego, mocno klimatyzowanego metra (w którym obowiązuje zakaz plucia na ziemię i siadania na podłodze), wielkich typowych dla nas centr handlowych czy luksusowych hoteli. Ale to dobry punkt startowy w Indiach, bo potem już wszystko będzie się wydawało piękniejsze. Ja powoli przyzwyczajam się do tego, że moje ciuchy po pierwszym dniu są lepiące i wiecznie nasiąknięte wilgocią, a biała koszulka natychmiast nabiera żółtawego odcienia. Niestety nie jestem fanem tutejszego jedzenia, którym większość przyjezdnych rekompensuje sobie pewne niedogodności. Jest dla mnie zbyt monotonne i za bardzo kojarzy się z zapachem ulicy. Na szczęście można tu znaleźć również dania z innych rejonów Azji, albo przynajmniej je przypominające.








Pisząc to jestem już w Jaipurze, gdzie zaczynam rozkoszować się kolejną twarzą Indii i nie przejmować jej parszywym profilem.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz