piątek, 24 czerwca 2011

Turkmenistan. Iran nie jest dziwny.



Nie wiem czy to ma być o Turkmenistanie, czy tylko o dwóch miastach, w których tu byłem. Bez wątpienia Aszhabad jest najdziwniejszym miastem i stolicą, jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Zastanawiam się czy w ogóle jest sens cokolwiek o nim pisać. W zasadzie zdjęcia powinny wystarczyć za komentarz, ale może parę słów. Już na granicy odczuwa się kompletną zmianę klimatu. Z przyjaznego, radosnego Iranu wchodzimy w świat na pierwszy rzut oka zimny, małomówny, gdzie władza jest święta i zawsze jest górą (a władza to mundur, no i etażowa w hotelu) i gdzie prawie wszyscy faceci wyglądają i zachowują się jak przysłowiowa turkmeńska mafia. Nie uśmiechają się, robią groźne miny, nie gadają bez potrzeby, noszą ciemne okulary, jeżdżą dużymi furami i mają tę specyficzną macho-nonszalancję. Sami mistrzowie świata. Myślisz tylko czy każdy z nich ma broń za pazuchą.

Aszhabad to miasto, które właściwie powstawało na nowo od lat 90-tych. A i dawniej nic specjalnego tu nie było, bo jeszcze w XIX w. była to tylko mała wioska, a na dodatek w 1948 r. zostało bardzo mocno zniszczone przez silne trzęsienie ziemi. Jest budowane w dosyć jednorodnym, ale niezwykle monumentalnym stylu, z wielkim rozmachem i w dużym tempie. Będąc tu nie da się uciec od skojarzeń z wielkimi miastami antycznymi, które powstawały jako świadectwa potęgi i chwały władców. Tu z każdego miejsca pozdrawia nas uśmiechnięty wladca kraju, prezydent i jednocześnie szef rządu, Gurbanguly Berdymukhamedov. To miasto urzędów państwowych, teatrów i muzeów oraz fontann, flag, pałaców, parków i pomników. I naprawdę nie wiadomo dla kogo i po co to wszystko. Żaden kraj ani miasto nie ma tylu urzędników aby zapełnić wszystkie tutejsze placówki. Teatry są nieczynne, muzea pozamykane. Na ulicach, w przejściach podziemnych, w parkach i przy fontannach pustki. Szum wody słychać wszędzie. Niektóre fontanny są gigantyczne. Żeby utrzymać trawę i zieleń w tym klimacie, potrzeba właściwie bez przerwy ją podlewać. I rzeczywiście prawie każdy trawnik, na który się wejdzie jest wilgotny. Jednak w tym mieście kompletnie nie czuje się życia. Szerokie, zamaszyste ulice, wielkie place, policjanci lub służby rządowe na każdym kroku. I wrażenie, że nie ma ludzi. Nie ma też określonego centrum miasta. Tutaj, podobnie jak w Turkmenabacie, gdy pytasz o centrum, pytają – gdzie konkretnie, a po chwili tłumaczą, że u nich centrum to prawie całe miasto. Odrobinę miejskiej atmosfery, czyli ruchu, gwaru, ludzi, spraw do załatwienia można znaleźć tylko przy bazarach, które są po prostu typowymi targowiskami. To są jednak właśnie centra tych miast. Tu kupimy i załatwimy wszystko (w środku bazaru zwykle znajdują się warzywa i owoce, dookoła pozostałe towary. Na bazarach są także drobne knajpy i kantory. Ze stanowisk z muzyką nawala najczęściej lokalne, rosyjskie lub tureckie tiechno. Tu także są budki ze świeżym kwasem (robionym na bazie lodowatej wody źródlanej). Z tej samej wody można zamówić tu także kolę, fantę i napoje innych smaków zrobione na miejscu z zagęszczonego soku. Można wypić od razu w szklance lub kuflu, jak robi większość osób wypijając lodowaty napój na szybko, na stojaka. Można też przyjść ze swoją butelką i ją napełnić. W pobliżu bazarów są też banki i urzędy pocztowe (głównie korzysta się na nich z faksów lub telefonów, jest także internet, z którego można skorzystać tylko za okazaniem paszportu).
 



  Co jeszcze po krótce. Ludzie zadowoleni, żyje im się dobrze, chociaż ja mam wątpliwości czy oni mają pojęcie jak się żyje gdzie indziej. W Turkmanabacie, który jest już kompletnie bezcharakternym zlepkiem ulic i bloków, pytano mnie z duma jak mi się podoba miasto, a ja naprawdę nie wiedziałem co odpowiadać. Tak jak Aszhabad ma w sobie jeszcze coś fascynującego, tak z Turkmenabatu chce się uciekać po pierwszej godzinie w nim spędzonej. Więc trudno powiedzieć czy to nieświadomość, poprawność polityczna, czy rzeczywiście jest tak dobrze. Ludziom przyzwyczajonym do opiekunczosci ZSRR oczywiscie podoba sie z pewnoscia fakt, ze praktycznie wszystko jest tu za darmo – 150 litrow bezyny miesiecznie, woda, gaz, czynsze za mieszkania smiesznie niskie, etc. To kraj bogaty w surowce naturalne (gaz, ropa, bawełna) i skąpo zaludniony (5 mln mieszkańców) więc i skojarzenia z potęgami naftowymi jak Arabia Saudyjska, Kuwejt czy Bahrain nie są przypadkowe.

Poza tym kobiety przepiękne. Nie mogę się oprzeć, chociaż słówko. Serbki, i oczywiście Polki, mają poważną konkurencję. Turkmenki ubierają się w długie, bardzo kolorowe, zwiewne szaty, które jednak są zwykle dopasowane do ich bardzo kobiecych kształtów. Są bardzo zadbane. Wspaniale się poruszają, pięknie ubierają. Robią wrażenie mocnej mieszanki. Dostojność i delikatność ruchów kobiet z dalekiego wschodu. Duma, buńczuczność i dzikość potomków Chyngis-Chana. Odrobina swawoli i zwariowania to pozostałość po Związku Radzieckim. Zasady są proste. Jak ma chustkę na głowie to mężatka, jak nie ma, to do wzięcia. A jak ubrana po europejsku, to Ruska.




 
Etazowa.

Słowo jeszcze o mundurowych. Roi się od nich tutaj. Przede wszystkim wokół budynków rządowych. A tu same takie właściwie. Koło pałacu prezydenckiego nie można nawet przejść po chodniku, przeganiają na druga stronę ulicy. Nie można też robić zdjęć. Przed najważniejszymi ministerstwami cały odcinek drogi zamknięty (a pasy podświetlane w jezdni na tym odcinku są). Przy każdym rondzie i skrzyżowaniu policja. Główne zadanie to przeganianie jak ktoś się zatrzyma samochodem. A czasem trzeba, bo nigdzie na chodnikach nie ma miejsc parkingowych. W ciągu jednego dnia zaczepiło mnie sześciu różnych mundurowych. Jeden chciał chyba dać mandat za przechodzenie przez jezdnię nie po przejściu. Sęk w tym, że przechodziłem z ronda, na którym był park z ławkami, ale nie było żadnego przejścia na to rondo, ani pasów, ani podziemnego, więc nie dało się inaczej. Znamy to uczucie z naszych klasycznych komedii. Ale udało się uniknąć kary udając, że nic nie rozumiem. Kilku podpytywało coś o pieniądze. Nie wiem do końca co chcieli, czy chodziło o łapówkę czy o wymianę waluty, co by mnie też nie zdziwiło, bo tutaj każdy chodzi z workiem pieniędzy na wymianę. Trzech stojących przy urzędach pytało o godzinę. Zegarków pewnie nie mogą nosić i się w tym upale trochę niecierpliwią. Chyba wszystko mundurowi mogą załatwić poza kolejnością. Zarówno na dworcu, na lotnisku, jak i po kebaba mundurowi podchodzą bez kolejki, wcinając się bezpardonowo w trakcie załatwiania innego interesanta. Sprzedawca natychmiast obsługuje mundurowego, niezwykle uprzejmie, nierzadko z jakimś bonusem.

I wygląda na to, że nie opuszczają mnie szczęśliwe zbiegi okoliczności. Otóż tranzytowa wiza turkmeńska jest udzielana tylko na 5 dni. Jak się przekroczy te 5 dni, to mogą naprawdę być kłopoty. W Turkmenistanie nie miałem ambicji na wielkie zwiedzanie. Bardzo chciałem zobaczyć Aszhabad. Kawałek kraju chciałem też zobaczyć z pociągu. I tyle. Już pierwszego dnia poszedłem na dworzec, aby zawczasu kupić bilet do Taszkientu. Na dworcu dość ostra walka w kolejce. Wreszcie okazuje się, że zagranicę w ogóle nie można kupić biletów. No dobrze, to może Turkmenabat. Są dwa pociągi dziennie, ale można kupić bilet tylko w dniu wyjazdu. Na wszelki wypadek postanawiam wyjechać 18 czerwca. Granicę musze przekroczyć dokładnie 20 czerwca, bo w tym dniu kończy się wiza Turkmeńska, a zaczyna Uzbecka. Nie mam niestety żadnej rezerwy. Zatem 18 z samego rana lecę na dworzec. I się okazuje, że biletów nie ma. I pani coś mówi, że za 5 dni dopiero. Jakoś trudno w to wszystko uwierzyć, ale sprawdzam w kolejnym okienku i też, że nie da rady. No to co, kolejną opcją jest samolot. Jadę na lotnisko. Po Aszhabadzie na szczęście bardzo prosto i tanio jeździ się autobusami. Płaci się przy wysiadaniu - albo wrzucając 20 tenne (grosze) do kartonu lub kubła przy kierowcy albo pokazując kartę do wstecznego lusterka kierowcy. To chyba niezbyt szczelny system, ale w sumie wszyscy płaca albo pokazują. Na lotnisku znowu ciężko dojść co i jak. W kasach zagranicznych nie mają lotów do sąsiedniego Taszkientu. Pani pokazuje na linie Uzbeckie. Ich biuro, mimo, że zgodnie z rozkładem powinno być otwarte, jest oczywiście zamknięte. Po drodze podchodzę do jakiegoś okienka podpytać o Uzbeków. Pani na szczęście bardzo miła. Szeroko się uśmiecha i jakoś po rosyjsku moim łamańcem się dogadujemy. Daje mi numery telefonów. Idę na pocztę. Żaden z telefonów nie odpowiada. Co robić. Lecę do kasy krajowej. Może uda się Turkmenabat. Tu nie wiadomo zupełnie co się dzieje. Część ludzi stoi w kolejce, część podchodzi z boku, inni walą bocznymi okienkami. W końcu udaje się dogadać z kolejkowiczami. Część z nich liczy, że się zwolnią miejsca w samolocie na dziś. Na jutro nie ma miejsc. Na 20 czerwca są, ale nie można kupić na lotnisku. Trzeba kupić w ‘Agenctwie’ w centrum. Lecę znowu do mojej pani żeby mi wytłumaczyła gdzie to. Zapisuje mi na kartce. Jadę do agenctwa. Tu w miarę bez kłopotów udaje się dostać bilet. W cenie dla innostrańców, czyli średnio 3 razy drożej niż dla swoich. Ale to i tak jest tanio, bo lokalne linie lotnicze są tu dotowane. Niestety to oznacza, że spędzę kolejne 2 dni w Aszhabadzie, gdzie już wszystko widziałem, a podły hotel też w cenie dla innostrańców – 25$. No i do Turkmenabadu dotrę ostatniego dnia ważności wizy. Mało czasu będzie. Wszystko razem słabo mi się kalkuluje, ale nie ma wyjścia. Na spokojnie idę sobie na pocztę do internetu. Potem zaglądam na pobliski „Ruski Bazar”. Pan tu robi dobre kebaby. W kolejce po kebaba ktoś mnie zagaduje. Nieprawdopodobn zbiego okolicznosci. To znowu moja pani z lotniska. Zaprasza do swojego stolika. Jest ze swoim kilkuletnim synem Selimem i bratową. Podpytuje czy mi się udało załatwić. No niby tak, ale szkoda tego pociągu. Pani bierze sprawy w swoje ręce (później się okazało, że pani to rocznik ’88, w całym zamieszaniu nawet się sobie nie przedstawiliśmy). Najpierw idziemy do Agenctwa. Pani wciska z powrotem mój bilet na samolot. Coś tam zagaduje. Oddają kasę. Potem lecimy na dworzec. Bratowa się trochę chyba dziwi, ale nie dyskutuje. Selim marudzi, ale biorę go na barana. Na dworcu w kasach najpierw pani kilka minut negocjuje. Mówi, że rzeczywiście nie ma biletów. Kasjerka jeszcze idzie sprawdzić na zaplecze. Nie ma. Moja pani próbuje ostatniej szansy. Podchodzi do mundurowego. Coś tam, że innostraniec. Coś negocjuje. Mundurowy podchodzi:
- Katoryj pojezd, pierwyj ili drugij?
- Pierwyj.
- Możet być triecij kuszet (czy jakoś tak, chodzi o górne łóżko)?
- Da.
- Pietnatcat manat, charaszo (to dwa razy więcej niż normalnie kosztuje bilet, ale to raptem ok. 15 pln)?
- Charaszo.
- Nu, dawaj passport.
Za minutę wraca z biletem. Bez żadnego zażenowania bierze kasę na środku dworca. I jeszcze mówi, że jakby cokolwiek było nie tak, to do niego od razu uderzac. O 17 siedzialem juz w pociagu do Tukmenabatu z zapartym tchem patrzac na widok gor na pograniczu z Iranem.

Selim z mama i jej bratowa.






Klimatyzowane przystanki.



wtorek, 21 czerwca 2011

16 dni w Iranie

No, wreszcie udalo się dostac to internetu bez zadnych blokad. W Iranie bylem w koncu nieco ponad dwa tygodnie. To na pewno krótko jak na taki kraj – duży, skomplikowany, z historią cywilizacji przy której Europa może się wstydzić. Traktuję to jako pierwsze przetarcie, orientacyjne, czy i gdzie jeszcze warto tutaj przyjechać. Na pewno będę chciał jeszcze wracać do Iranu. Tym razem jednak udało się zobaczyć tylko małą część, w dużej mierze tę częściej odwiedzaną przez turystów. To ma swoje plusy, bo łatwiej się dogadać, znaleźć miejsce do spania, internet, tu są najpiękniejsze zabytki, etc. Ale z drugiej strony dalej od głównych szlaków ludzie są bardziej otwarci na wejście w szczerą relację, mniej nastawieni na czerpanie profitów z turystów i przygód zawsze znacznie więcej. Niemniej wypada zrobić krótkie podsumowanie.

Od czego zacząć? Chyba od gara. Gar, jak wszystko tutaj jest esencjonalny, pełen emocji i tradycji. Nie próbowałem wszystkiego i nie będę wchodził w szczegóły poszczególnych potraw. Ogólne zasady są jednak proste.


Podstawa każdego posiłku to pieczywo. Kilkanaście rodzajów bardziej płaskich lub puszystych placków – nan. Mogą być posypane ziołami. Zawsze bardzo świeże. Wszędzie na ulicach są piekarnie. Rano i wieczorem wszędzie widać ludzi z kilkoma plackami pod pachą, bez papieru czy torebki. Naprzeciwko piekarni wyrabiających cieńsze rodzaje pieczywa (każda specjalizuje się w jednym jego typie) zwykle znajduje się specjalna ławka, na której nany można sobie poskładać. Pieczywo może służyć za jedzenie, kluski do zupy, sztućce albo talerz. Je się z nim i nim śniadanie, obiad i kolację, a czasem także deser. Sporo posiłków ma tu postać papki, a jeśli początkowo nie ma, to się ją sobie robi ugniatając wszystko w specjalnym naczyniu lub rękami za pomocą pieczywa (mięso również się ugniata). Potem papkę nabiera się rękami za pomocą pieczywa i tak zjada.


Wegetarianie w Iranie mogą zakończyć jedzenie właściwie na śniadaniu. Składa się na nie słony ser, podobny do fety, jajka (na twardo lub sadzone), czasem świeże warzywa, dżem lub miód. To w hotelach. W domach miałem okazję jeść jeszcze ciemnobrązową papkę z różnych zbóż. W Iranie trudno jest o kawę. Wszechobecna jest za to herbata. Tak jak pisałem, najczęściej zwykła, torebkowa. Do herbaty obowiązkowo jakiś dosładzacz. Najprostsza wersja to cukier w kostkach. Nie wrzuca się go jednak do herbaty, ale trzyma między zębami. Inne sposoby to słodkie miodowe płatki o różnych smakach, nugaty lub ociekające miodem ciastka. Na taką herbatę, jakiej się tu spodziewałem, małą, esencjonalną, natknąłem się tylko raz, w Yazd, w herbaciarni okupowanej przez emigrantów z Iraku.


W pozostałych posiłkach, z których głównym jest obiad, jedzony ok. 12-14, clue programu stanowi mięso. Irańczycy są mistrzami jego przyrządzania i przyprawiania. Nie jestem wielkim fanem mięsa, ale tu rzeczywiście jem je z przyjemnością, miękkie, soczyste, najczęściej grillowane. Najpopularniejsza jest baranina, ale także kurczak i wołowina. Nie je się oczywiście wieprzowiny, która nie jest halal (popieram, świnie są za mądre i zbyt wszystkożerne). Podstawowa tajemnica tej kuchni to moim zdaniem świeżość i mieszanina smaków. Obok mięsa (najczęściej ostre) podawana jest najczęciej miseczka ze świeżymi ziołami (podstawa to chyba kozieradka, ale nie jestem pewien, bo nikt nie zna nazwy angielskiej oraz liście anyżu i mięty). Zioła urywa się i przegryza nimi posiłek. Podobnie robi się ze świeżą cebulą. To naprawdę daje wspaniały efekt. Mięso skrapia się cytryną i często podaje się do niego marynowane warzywa (kwaśne). Wszystko to w tym gorącym klimacie naprawdę jest orzeźwiające.


Irańczycy kochają słodkości. Owoce, sorbety, mrożone koktajle, lody, ciastka. Specyfikiem popularnym szczególnie w rejonie Isfahanu jest khoresht mast. Robi się go z jogurtu, chyba miodu, szafranu, pistacji i, uwaga, baraniny! Kolor żółtawy, postać papki. O dziwo bardzo to dobre. Smak podobny zupełnie do niczego. Innym ciekawym deserem jest faludeh. To jakby mrożone kluski w sosie cytrynowym. Nie brzmi może szczególnie, ale smakuje rewelacyjnie. Jak widać deser można zrobić ze wszystkiego.


przygotowanie dizi



Po obiedzie, w najcieplejszym momencie dnia, życie zamiera. Sklepy, a nawet restauracje zamykają się, chodniki pustoszeją. Mnóstwo ludzi poleguje w parkach, w cieniu drzew, najczęściej drzemiąc (to jedna z zalet braku psów). Irańczycy uwielbiają piknikować na trawie, koc lub dywan, termos z herbatą, jedzenie. I tak wszędzie, w parkach, w górach, w lesie, na murku, na ławce, na placu przed dworcem, gdzie się da. Wieczorami masowe piknikowanie zamienia się w spacerowanie. Warto dodać, że rzadko widuje się tu dzieci w wózkach. Najczęściej dźwiga się je na rękach. Oczywiście noszą głównie kobiety.

Zastanawia również kto, gdzie i kiedy czyta te książki. Widok czytających na ulicy, w autobusie, metrze czy knajpie to rzadkość. Jeżeli już, to czyta się podręczniki lub przegląda notatki szkolne. Wszechobecne są za to komórki. Puszczanie muzyki, granie w gry, wspólne czytanie i wysyłanie smsów. Co druga osoba, jeśli nie robi czegoś konkretnego, bawi się komórką. Wyjątkiem był grobowiec Hafeza w Shiraz. Wokół niego wieczorem, przy akompaniamencie śpiewanej poezji sporo młodych osób siedziało z książkami.


Ruch na ulicach jak dla nas oczywiście szalony, ale jeszcze nie tak bardzo jak w Azji wschodniej czy niektórych krajach arabskich. Nie trąbi się aż tak mocno, nie jeździ tak szaleńczo. Światła służą raczej jako podpowiedź. Najczęściej są po prostu z obu stron migające żółte i każdy wjeżdża po uważaniu. Czasami są migające zielone (raczej masz pierwszeństwo, ale uważaj) i analogicznie migające czerwone. Światło stałe zielone lub czerwone dotyczy samochodów, ale już nie bardzo pieszych, rowerów, czy motocykli. Liczba osób w samochodzie i na motocyklu nieograniczona. Rekord w małej osobówce to 9. W nocy motocykle często jeżdżą bez świateł, a samochody mają jedno słabe, często niebieskie. Motocykli (a raczej motorowerów, pojemność najczęściej 125 lub 150) jest zatrzęsienie i żadne przepisy ich nie obowiązują. Jazda pod prąd, po chodniku, po trawie, po cmentarzu. Może służyć jako ciężarówka, autobus, śmieciarka, kładka czy drabina. Na tych samych maszynach można porobić, tzw. stunty. Widziałem jazdę na gumie, drifty, sliding na butach, triki na dwie maszyny. Mistrzostwo świata. Niestety to zabawa tylko dla mężczyzn. Kobiety nie mogą prowadzić motocykli ani jeździć na rowerach. Klimat ulic Iranu to także samochody, które w dodatku bardzo mi się tu podobają, więc panie proszę o wybaczenie. Na ulicach głównie auta rodzime, prostych konstrukcji, o klasycznych liniach samochodów europejskich i amerykańskich z lat 70. Dużo też starych francuskich aut. Samochody w ogóle są głównie jasne, przy czym większość modeli występuje w jednym kolorze. I tak Paykany, rodzima legenda, są białe, Peugeoty 206 srebrne, Renault 5 zawsze brązowe, a piękne pick-upy Zamyan (Jacenty, he?) mają zarezerwowany kolor niebieski.


Paykan

Zamyad w mojej ulubionej wersji - wywrotka


Co jeszcze? Trudno rozgryźć tutejsze relacje między kobietami i mężczyznami. Z jednej strony wiadomo – zasłonięte ciała, zakaz dotykania kobiet, zakaz spotkań 1 na 1 przed ślubem, osobne wagony dla kobiet w metrze, w autobusie kobiety z tyłu, mężczyźni z przodu. Z drugiej strony spotyka się pary, które przytulają się, głaskają, okazują dużo czułości i jednocześnie trzęsą ze strachu żeby rodzice się nie dowiedzieli. Zdarza się na ulicy cmokanie na kobiety. Widziałem chłopaka, który zatrzymał samochód koło siedzącej na przystanku dziewczyny i przez dobre kilka minut próbował namówić ją żeby wsiadła. Dziewczyny w większych miastach, szczególnie w mniej radykalnych dzielnicach, potrafią podejść i zagadać, często bardzo zalotnie zaczepiają, żartują. Słyszałem o dziewczynach proszących turystów o pocałunek. Ma się wrażenie, że te hormony aż kipią. Z drugiej strony może kipi też chęć wyjazdu z Iranu. Jest jednak jakaś siła bijąca z tych kobiet, często konkretne, zdecydowane, dobrze wyedukowane, lepiej znające angielski. No i te zaklejone nosy po operacjach plastycznych, nawet u bardzo młodych dziewczyn. Szkoda, w tych nosach tyle charakteru. Podobno często dziewczyny naklejają sobie te plastry „dla picu”. Operacja plastyczna to w końcu oznaka prestiżu. Nieco inaczej wygląda to w rodzinach bardziej tradycyjnych, w mniejszych miastach. Mieszkałem u rodzin, które prywatnie na mniejszą lub większą skalę wynajmują pokoje w swoich domach. Oczywiście szefem i twarzą interesu jest mężczyzna. Ale jego rola ogranicza się właściwie do kontaktu z ludźmi. Cała robota spada na kobietę. To ona gotuje, podaje do stołu, pierze, sprząta i do tego w domu ma na głowie obcych ludzi. Pod wieczór mężczyzna pada spać, a kobieta jeszcze przez dobre kilka godzin krząta się. Wiecznie ma coś do zrobienia. Nie trudno zgadnąć kto rano jest pierwszy na nogach. Jednocześnie te kobiety na ulicach poważne, małomówne, niedostępne, przemykające po cichu, w domach okazują się być ciepłymi, pogodnymi osobami z bardzo rubasznym poczuciem humoru.



Ogólne nastroje Irańczyków są bardzo zobojętniałe, brakuje energii, wiary w pozytywne zmiany. Bardzo silnie czuje się tęsknotę z szachem, źle mówi się o Khomeinim i islamizacji kraju. Miałem okazje rozmawiać ze starą, 86-letnią kobietą. Urodziła siedemnaścioro dzieci, była ogłoszona Matką Roku w przedrewolucyjnym Iranie, nie tylko ze względu na osiągnięcie statystyczne, ale również z uwagi na standard życia i edukację jaką udało jej się zapewnić dzieciom. Wyglądała nadzwyczajnie, skóra zupełnie niewskazująca na tak zaawansowany wiek, dostojna, pogodna, łaknąca towarzystwa i zainteresowania. Niestety głowa już nie w pełni sprawna. Jednak na wspomnienie Szacha natychmiast pojawiły się łzy, głos zupełnie się załamał. To było wzruszające spotkanie, wymownie mówiące o trudnej historii i sytuacji tego kraju. Spotkałem wielu studentów, którzy marzą tylko o wyjeździe. Jedni próbują robić to poprzez karierę naukową. To trudna droga. Wieloletnia praca, liczne egzaminy, zdobycie stypendium zagranicą nie gwarantują jeszcze zgody władz na wyjazd. Innym sposobem są oczywiście pieniądze. Mahdiyar, który najwyraźniej pochodzi z zamożnej rodziny, wybiera się do Portland. Dlaczego do Portland? Aż trudno uwierzyć, ale za 180 000 $ można tam uzyskać zieloną kartę. Pieniądze mają być przeznaczone na budowę stadionu nowego stadionu (sprawdzałem pobieżnie w internecie i rzeczywiście była taka inicjatywa). Ci młodzi ludzie są autentycznie smutni z powodu tego co dzieje się w ich własnym kraju, ale wiedzą, że jeśli nie wyjadą, to nie będą w stanie normalnie żyć. Wg. Oficjalnych statystyk wskaźnik bezrobocia wynosi ok. 15% i mocno wzrósł w stosunku do poprzedniego roku. Irańczycy mówią jednak, że sytuacja w ostatnim czasie pogorszyła się na tyle mocno (szczególnie rosnące ceny, bez wzrostu zarobków), że wiele osób musi szukać dodatkowej pracy. Wielokrotnie też spotykałem na ulicach ludzi, którzy żalili się jak trudno znaleźć pracę, łapali się bardzo różnych dorywczych zajęć, mimo, że znali całkiem nieźle język angielski.

Przy tym wszystkim na co dzień Irańczycy są bardzo pogodni wobec siebie, niesłychanie rozmowni, przez całą drogę gadają z taksówkarzem, zagadują w kolejce do sklepu, rozmawiają w pociągach i autobusach. Mają bardzo ironiczny stosunek do islamskiej dyktatury. Wielokrotnie byłem świadkiem żartów na ten temat, przedrzeźniania mułłów czy nie do końca prawdziwych anegdot. Jedna z dziewczyn tłumaczyła mi dlaczego w Isfahanie nie ma wody w rzece. Otóż były prezydent ma rzekomo liczne uprawy orzeszków pistacji w okolicach Yazd. Zbudowano więc tamę i woda w lecie nawadnia pola Rafsandżaniego. Takie to historie. Trochę to podobne do naszego poczucia humoru za komuny.
 


Cafe Radio w Isfahanie
 Siłę religijnej dyktatury widać także w dysproporcji środków przeznaczanych na remonty zabytków. Budowle świeckie zwykle są bardzo zaniedbane. Od lat nie było w nich remontów. Szczególnie przygnębiające wrażenie zrobił na mnie pałac Bagh-e Dolat Abad w Yazd. Niegdyś efektowna rezydencja Karima Khana Zanda, obecnie zarośnięta chwastami, pomazana, z kompletnie zniszczonymi wnętrzami. Z drugiej strony wspaniałe meczety, prawie w każdym stoją rusztowania, trwają remonty, powstają nowe budowle.

Jednocześnie widać jak duże zagrożenie niesie za sobą laicyzacja kraju. Jak wiele złego może przynieść turystyka na szerszą skalę. Czuje się to natychmiast po przyjeździe do Isfahanu, który jest jedną z głównych atrakcji turystycznych tego kraju. W hostelu wiszą ostrzeżenia. Korzystaj tylko z oznakowanych taksówek, nie wychodź po 22, nie ufaj ludziom, wartościowe rzeczy oddaj do sejfu. Turyści za wszystko liczeni są podwójnie lub potrójnie, pojawiają się naganiacze sklepowi (do you want to have look, I have a carpet shop, my cousin has an art shop, how are you, where are you form, please come in, do you want some tea…), dorośli i dzieci zaczepiają na ulicy. Jeszcze jest to znośne, ale jeszcze chwila i Iran dołączy do grupy krajów „Hello Mister”. Naprawdę zastanawiam się co stanie się, jeśli kiedyś zniesiony zostanie zakaz picia alkoholu. Pijacy i menele na ulicach, przemoc, agresja, chamstwo, wrzaski, palenie papierosów (bardzo niewiele osób tu pali, kobiety robią to głównie w ramach demonstrowania swojej niezależności), wypadki. Tego wszystkiego zupełnie tutaj nie widać. Z drugiej strony wielu zjawisk nie widać oficjalnie. Natomiast wiadomo, że alkohol nie jest tu tak trudno dostępny i szczególnie młodzi ludzie w dużych miastach, korzystają od czasu do czasu z jego dobrodziejstw w zaciszach domowych. Nadal wytwarza się też po kryjomu wino w Shiraz. Pornografia jest zakazana, ale w autobusie w drodze do Mashhadu jeden z chłopaków pokazywał całemu męskiemu gronu filmy xxx na swoim laptopie.




Nie wiem czy to Iran, czy to tak zawsze, ale miałem tu tyle pożytecznych przypadków. Ważnych i mniej ważnych. Bez spotkania z Manim i przegrania tajnej aplikacji Freesurf nie byłbym w stanie rozpocząć tego bloga. Bez cofnięcia się, po chwilowym zawahaniu, do meczetu w Gorgan, pewnie utknąłbym tam bez pieniędzy na dłużej. Gdybym zdążył zobaczyć meczet Imama Alego przed zmrokiem nie spotkałbym pod nim następnego dnia o świcie niezwykle ciekawego Yusufa z Turcji i, nomen omen, Alego. To w jego domu spało się cudnie na patio, pod gołym niebem i jego mama była tak wzruszająca i tak miło przypomniała mi moją Babcię. Z kolei gdy o świcie dojechałem do Shiraz i błąkałem się po mieście szukając noclegu gdy wszystko jeszcze bylo pozamykane zupełnie przypadkiem trafiłem do hotelu, którego standard wydawał się zbyt wysoki na mój budżet, jednak udało się wynegocjować dobrą cenę. Dzięki temu zamieszkałem w przepięknym hotelu w starej części miasta. Przede wszystkim jednak pani w recepcji poinformowała mnie, że w hotelu jest jeszcze cała rodzina nazwiskiem Sadowski.. Tak to poznałem przemiłych ludzi, z którymi spędziłem prawie cały dzień. Doświadczyłem dzieki temu w Iranie
takze polskiej gościnności. Dziękuję. 
W swoje urodziny szukałem na dworcu autobusu, do którego powinienem wsiąść. Pan, którego zapytałem rozglądał się nerwowo za kimś kto zna angielski. Złapał pierwszego lepszego chłopaka. Okazało się, że jedzie tym samym autobusem. Co więcej okazał się przemiłym studentem szkoły filmowej w Yazd. Pokazał mi swoje filmy, zaprosił do domu na śniadanie, oprowadził po mieście, pomógł załatwić bilety i jeszcze miał wyrzuty sumienia, że musi iść wieczorem na zajęcia. Na pewno będę chciał utrzymać jakoś tę znajomość.

Pierwszy raz od wielu lat moje poczucie czasu pozytywnie sie odwrocilo. To dopiero 2 tygodnie, a mnie wydaje sie jakby minelo juz kilka miesiecy.
























niedziela, 12 czerwca 2011

Bonus: Trzy po trzy para 15

Zawsze mi się wydawało, że kupowanie dywanów to lekki obciach, ale te cholerne perskie dywany mają niezwykłą moc. Tutaj są nierozerwalnym elementem kultury i codziennego życia. Ludzie modlą się na nich, siedzą, jedzą i śpią. Dywan może każde zwykłe pomieszczenie zamienić w świątynię. W niektórych zaułkach bazarów, które w zasadzie nie zmieniły się od setek lat, sklep przy sklepie, całe sterty dywanów. Rozkłada się je po kolei, można o nich słuchać godzinami. Każdy ma swoją historię, swoje znaczenie oraz swój czas i wysiłek powstawania. Kiedy wreszcie przyjrzysz się takiemu dywanowi z bliska, dotkniesz, połazisz po nim na bosaka (nikt nie wejdzie tu na dywan w butach), no to po prostu chcesz mieć taki kawałek Persji w domu. No i tak pogadałem z jednym miłym panem i pomyślałem, że wrzucę garść informacji o dywanach. Z pozdrowieniami od Freda.
Mehrded Fered
 
Przede wszystkim dywany dzielimy na nomadyjskie i miejskie. Dywany nomadów pochodzą głównie z okolic Mashhadu, z pogranicza Turkmenistanu i Afganistanu oraz z południowego zachodu kraju. Mocno odróżniają się od dywanów z miasta. Nie mają żadnego konkretnego wzoru. Są impresją nt. wydarzeń, wspomnień, zapamiętanych obrazów, etc. Robione są głównie z wełny, czasami z bawełny. Wełna w ich przypadku jest specyficzna. Owcza, kozia lub wielbłądzia, ale tylko z karku i gardła zwierzęcia. Czyli z miejsc gdzie wełna jest najlepszej jakości. Jakość plecenia można zobaczyć z drugiej strony dywanu. Powinno być wysokiej jakości, bardzo gęste, ale w przypadku dywanów nomadów nie przywiązuje się do tego zbyt wielkiej wagi. Tkanin do tych dywanów nie barwi się. Wykorzystuje się tylko naturalne kolory wełny. Dlatego ich wzory są zwykle białe, szare, czarne, brązowe albo piaskowe (w przypadku wełny wielbłądziej). Dywany nomadów miewają za to bardzo różne rozmiary, od standardowych 1x1,5 m przez 1x21 m lub 1x30 m aż do 2,5x30 m. Są wykonywane tylko przez kobiety. Czasami korzystają one z igieł, ale najczęściej pracują wyłącznie rękami. 

Dywany z miasta są robione według określonych standardów i wzorów. Dywany z poszczególnych regionów, takich jak Esfahan, Tabriz, Qom, Nain czy Sarab znacznie różnią się od siebie. Różnią się bazą, sposobem tkania, rodzajem materiału. Może to być wełna, jedwab, bawełna oraz różne mieszanki. Aby poznać jakość dywanu i jego pochodzenie można wręcz policzyć sploty. Na każdy centymetr kwadratowy dywanu musi przypadać od 100 do 140 splotów. Dywan o wymiarach 1x1,5 m, z czystego jedwabiu, robi się około 1 roku. Licząc każdego dnia 8 godzin pracy. Im większy jest dywan i im bardziej zaawansowana jest praca, tym ciężej się go plecie. Różne są też sposoby plecenia w zależności od materiału. W przypadku wełny mogą to być np. sploty tureckie, sploty nomadyjskie, różne kierunki splotów. W przypadku dywanów miejskich bardzo istotny jest kolor. Do barwienia tkanin używa się, m.in. skóry granatu, szafranu, pistacji, henny, kurkumy, itp. Dywany z miasta rozróżnia się po rodzaju wzorów. Np. te z Esfahanu najczęściej mają wzory geometryczne, zaczerpnięte z wystrojów meczetów, z mozaik, często są to wzory arabskie. Często powtarza się motywy z kopuły meczetu z wyraźnie zaznaczonym centrum dywanu, jako świadectwa boga i jego mocy. Najczęstsze kolory to czerwony i kremowy, a także granatowy. Esfahańskie dywany wyrabia się głównie z jedwabiu i wełny. Dywany jedwabne z Qom wytwarza się wyłącznie z jedwabiu znad Morza Kaspijskiego. Nie do pomyślenia jest np. użycie jedwabiu chińskiego. W dywanach z Nain podstawą jest bawełna, do której dodaje się wełnę i jedwab.

Ważne jest też znaczenie kolorów dywanów. I tak:
Zielony: święty kolor Proroka Mahometa, używany na dywanach po których najmniej lub w ogóle się nie chodzi, oznacza nadzieję, odnowienie, życie
Czerwony: piękno, bogactwo, odwaga, szczęście, radość, wiara
Niebieski: siła, samotność, jako aluzja do życia po życiu
Pomaranczowy: pokora, pobożność
Żółty: słonce, radość życia
Biały: czystość
Czarny: zwykle tylko na brzegach, żałoba, zniszczenie
Złoty: moc, bogactwo
Brązowy: płodność

To już teraz rozumiem dlaczego najpopularniejsze dywany są czerwone a logo Allianz niebieskie.

Ceny dywanów zaczynają się od 1500$. Ten wielki na zdjęciu powstawał 4 lata. Jego cena to 4500$.
A, i nie kupujcie dywanów z Tabriz, bo to szajs, który posłuży wam najwyżej 5-10 lat.


Od lewej wiszące: Isfahan, Isfahan, Mashhad, Bakhtiari, Azerbejdżan, Bakhtiari (wielki)

środa, 8 czerwca 2011

Zamienniki

W zamian za odpuszczenie Kurdystanu Mani polecił mi wschodnią część wybrzeża Morza Kaspijskiego. Tę okolicę zamieszkuje mniejszość Turkmeńska. Ponieważ jednak nadal trwa tu długi weekend z okazji rocznicy śmierci Khomeiniego, nie chciałem zbyt wcześnie dojechać w nadmorskie okolice. Mani sugerował Shahrud i m.in. jego Cloud Jungle. No to poleciałem na dworzec, poprosiłem o bilet, zawołali kogoś kto zna angielski, wziął paszport, wrócił z paszportem, biletem i jeszcze paroma drobnymi banknotami w środku. A ode mnie nie chciał pieniędzy. Nie bardzo wiem o co chodziło. Czy już tak opłakany jest mój stan?

W pociągu dziennym takie średnie warunki. Jak u nas jeszcze z 15 lat temu. Nocne są przyjemniejsze. Co prawda w przedziale 6 panów, a buty zdjęte do spania… Ale okno otwarte więc da się wytrzymać. Czysta pościel, no i ten klimat ‘slipingu’ do Zakopanego z Babcią jak miałem 7 lat. Dlatego ja pociągi uwielbiam. Szczególnie w nocy, jak się stanie przy otwartym oknie, już nie ma takiego upału, no to rzeczywiście wieje wolnością.

Ale wracamy do dziennego. Do przedziału najpierw tarabani się jakiś facet z brudnymi skrzynkami pełnymi klamotów.
- English?
- Yes.
- Ok. I will speak to you in a few minutes.
I dziarsko przerzuca mój duży plecak na inną półkę. Wrzuca swoje skrzynki. Mój mały plecak bierze z podłogi i wrzuca na skrzynki.
- Ok. I am English teacher. Where do you come from?
- Lahestan (to podstawowe słowo tutaj oznacza Polskę, Poland mało kto rozumie, swoją drogą to ciekawe, bo przecież pamiętamy nawet z Sienkiewicza staropolskie określenie Polaków - Lachy).

Oczywiście okazuje się, że mimo, że teacher, to wiele więcej nie umie powiedzieć, ale i tak jest miło.

Potem dosiada się rodzina z małym dzieckiem i za chwilę jeszcze kobieta z kilkuletnim nygusem. Po paru minutach chłopak wyciąga chipsy (smak octowy) i natychmiast wszystkich częstuje. To kolejny miły zwyczaj Irańczyków. Bez względu na to co spożywają, zawsze zaproponują wszystkim wokół. I jak widać jest to dla nich naturalne od dziecka. Po kilku smoltokach z podróżnymi pojawia się niepokojąca oznaka – nikt nie rozumie po co jadę do Shahrud.

Mała, nijaka dziura, z bardzo ładnym za to parkiem, pełnym irańskich turystów, z których wielu urządza tu sobie kemping. Irańscy letnicy do nocy bawią się razem z dziećmi na placach zabaw, grają w różne gry i piknikują.
Pole namiotowe. Na ruchliwym rondzie.
Pokój, jaki tu znajduję, hm, no nie mam wyjścia, nie chce mi się już dłużej szukać. Voila. Noclegi są tu stosunkowo najdroższe. To cudo kosztowało 15$ za noc. Ale w prywatnie u ludzi można znaleźć za 3-5$, tyle, że to nie jest tutaj popularne, więc niełatwo trafić.
Lux kabina.
Z samego rana ugaduję się w innym hotelu na śniadanie i że załatwią mi za rozsądna cenę taksówkę, która zawiezie mnie do Cloud Jungle. Inaczej nie da się tam dojechać. Chmury najlepiej oglądać rano albo wieczorem, więc zależy mi na czasie. Jestem gotowy o 7.00. Najpierw pan z hotelu się spóźnia, potem trafia się przeuroczy kierowca:
Zatrzymuje się w sklepie.
Zatrzymuje się na stacji po benzynę.
Zatrzymuje się na kolejnej stacji po gaz (kolejka ze 30 samochodów).
W 1/3 drogi kapuje się, że nie ma telefonu. Zawracamy.

Docieramy po 10. Dżungla piękna. Drzewa liściaste, na ziemi żołędzie, ale liście nie do końca dębowe. Niesamowity mikroklimat, chłodny wiaterek. Całe rodziny przyjeżdżają na pikniki. Chmur nie ma.

Z Shahrud chce się jak najszybciej wydostać. Wsiadam do minibusa do Gorgan, miasteczka niedaleko Morza Kaspijskiego. Z transportem minibusowym to też tajemnica. Tuż przed odjazdem jest zawsze jeszcze sporo wolnych miejsc i nagle po odpaleniu silnika nie wiadomo skąd dosiada się kilka osób, za pierwszym winklem jeszcze ktoś. Bus już pełny, ale po drodze jeszcze dosiadają. To się nagle jakiś taboret wyczarowuje. Potem jeszcze stara skrzynka. Nagle ona się okazuje dwuosobowa. Zawsze jest komplet.

Pekaes.

Droga piękna. Tylko d… boli. Ale góry wielkie wkoło, do 4,5 tys. metrów. I pięknie jest. W Gorgan szybko znajduje spanie, płacę ostatnią kasę i lecę szukać Exchange. Jest 17.30. Wszystko się zamknęło o 17. Pytam, latam. Jutro święto. Też wszystko zamknięte. Nie mam nawet za co zjeść. To lecę do tego hotelu i za paszport wydzieram im z powrotem pieniądze. Gorgan chce następnego dnia opuścić, więc muszę gdzieś wymienić walutę. Chcę pojechać do Bondar Turkmen, nadmorskiej miejscowości pełnej Turkmenów. Po drodze zaglądam do meczetu. Raczej się tego nie spodziewałem, ale w meczecie dokonuje transakcji wymiany waluty. Jakiemuś panu zrobiło się mnie żal, obliczył na kartce ile dokładnie potrzebuje:
- hotel,
- jedzenie,
- taksówka,
- autobus do Teheranu,
i dokładnie tyle mi wymienia, kilka razy zastrzegając, że to wyjątkowo, tylko dla mnie. Jestem uratowany.

W Bondar Turkmen przyjemnie. Od razu nad morze. Pomost, przyjemny wiatr, herbaciarnia z widokiem na morze (swoją drogą spodziewałem się tu herbaty takiej jaką pije się w Turcji, esencjonalnej, w małych kieliszko-szklankach. niestety w Iranie pije się najczęściej zwykłą ‘torebkową’). Irańczycy pozwalają sobie tylko na przechadzanie się po brzegu i przejażdżki motorówkami oraz oczywiście piknikowanie na molo. Wracam do Bondar. Szukam czegoś do jedzenia. Wchodzę do bardzo ‘lokalnej’ knajpki. Okazuje się, że to też tylko herbaciarnia. Chłopak jednak nie chcąc mnie zawieźć pokazuje, abym poczekał chwilę. Podaje herbatę, a po 3 minutach przynosi skądś dizi, lokalny przysmak z baraniny, której jedzenie to cały rytuał. Znam go już, ale widocznie wychodzi mi nieporadnie, bo chłopak przejmuje inicjatywę i pomaga mi jak dziecku. Zagadują mnie ciekawie, trochę na migi, pytają o mecz Polska-Argentyna, który ma być wieczorem (sporo Irańczyków mocno interesuje się piłką). Jestem sceptyczny (a było 2:1). Na koniec nie chcą ode mnie pieniędzy, dają jeszcze jedną herbatę, żegnamy się ciepło i lecę na busa. Turkmeni jakby bardziej szaleni. Czuje się od razu tę niespokojną duszę. No i jedna z pierwszych rzeczy o których opowiada jeden z panów, to melancholijne wspomnienie jak jeździł biznesowo do Turkmenistanu, Uzbekistanu i Kazachstanu. I jak tam dobrą wódkę można pić. Swój człowiek.


Miami Vice.


 Pod wieczór zbieram się z hotelu i jeszcze raz zaglądam do meczetu. Coś się dzieje, jakby jakaś rocznica śmierci. Próbuje podpytywać, ale nikt nie zna angielskiego. W końcu jeden woła drugiego, drugi trzeciego, trzeci rozumie, a tłumaczy trochę na migi. 7 dni po śmierci. Potem powtarza się to jeszcze 15 dni po, miesiąc po, 45 dni po i w kolejne rocznice. Za każdym razem jak ponowny pogrzeb. Kobiety stają blisko nagrobku, mężczyźni trochę dalej, wokół. Ok. 30 min modlitwy. Potem kobiety lamentują. Dzieci cały czas roznoszą na tacach słodycze (jakaś dziwna słodka masa jajeczno-miodowa, ciastka, owoce). Jest około 50 osób. Wszystko razem trwa godzinę.

Cały plac wokół meczetu usłany jest nagrobkami, które są wmurowane w ziemię. Ludzie swobodnie po nich chodzą. Przejeżdża nawet motorower. Kiedy przychodzi ktoś bliski, przeciera płytę, dotyka jej i głaska oraz szepcze. Jeden pan zasępiony mówi, że to wszystko wojna irańsko-iracka (rozpoczęła się od inwazji wojsk irackich na Iran w 1980 roku, szacuje się, że każda ze stron poniosła po 500 tys. ofiar). Straszne to, bo plac jest wielki a nagrobki małe i gęsto usiane.




Jeden z mężczyzn, których próbowałem wypytywać ciągle siedzi obok mnie. Nerwowo operuje komórką. Już czuję co się święci. Jeszcze mnie to nie irytuje, ale czuje, że za kilka dni ta pomocność może zacząć mi przeszkadzać. Wykonuje kilka telefonów, wysyła smsy, w końcu podaje mi słuchawkę. Czyli znalazł kogoś kto zna angielski.
- Hello. Welcome in Iran. How are you? How may I help you?
Tłumaczę, że nic, że chciałem tylko podpytać o ceremonię.
- Wait there. I will be there in 10 minutes.
- But sir…

No i oczywiście przyjeżdża za chwilę upewnić się czy wszystko ok. Proponuje podwózkę na dworzec. Ale ja już chce być sam i spokojnie przejść się na dworzec.