piątek, 13 kwietnia 2012

Hey Joe




Filipiny chodziły mi po głowie od dawna. Najpierw kolega, który spędził tutaj trochę czasu zachwalał, że pięknie, że mało turystów, że dziewiczo wciąż i ciekawie. Jakiś czas później pogadałem z dziewczyną, która studiowała w Manili. Niestety pokazała mi zdjęcia. A że na zdjęciach głównie piękne krajobrazy, morze, rafy, etc. To jakoś mój zapał osłabł. Bo Filipiny nie wydały się pod żadnym względem szczególne. Zapamiętałem tylko Mindanao. To jedna z wysp filipińskich, którą większość ludzi omija, bo turystów porywają. Potem jeszcze jedna koleżanka pojechała nurkować na Filipiny. I podobało się, i fajnie, ale nie było entuzjazmu. I tak po głowie chodziło, ale nie gościło w myślach bez przerwy. Wracał tylko dziwny sen sprzed kilku lat, że jadę przez pół świata ciężarówką. Góry, lasy, pola. Potem ona się zmienia w statek, bo do morza trzeba. I dopływam o świcie do syfnej zatoki. Wyjeżdżam tym statkiem na ulicę. W dzikim ruchu przebijam się ulicami, bo muszę przecież zdążyć do Urzędu Pracy. Tam spotykam koleżankę ze studiów i robimy razem awanturę, że roboty nie ma. Ten obraz Manili był dla mnie zaskakujący o tyle, że był bardzo ostry i wyrazisty. A nie wydaje mi się żebym przed tym snem coś o Manili oglądał albo czytał. Tak na marginesie, kilka rzeczy się sprawdziło nadzwyczaj zaskakująco. Ogólna atmosfera Manili, klimat zatoki i coś z tą pracą cholera jest, bo pierwsze na co się natknąłem to mnóstwo ogłoszeń o pracę w okolicach portu, a zaraz potem stanąłem zupełnie przypadkiem naprzeciwko Ministerstwa Pracy. No ale to przypadki pewnie. Koleżanki nie spotkałem, awantury nie zrobiłem.

W końcu jednak nadeszła pora decyzji o dalszych planach podróży. A to Wielkanoc przecież, a na Filipinach to duża rzecz. Widziałem kiedyś na studiach jakiś dokument o ukrzyżowaniach. Zresztą prawie co roku o tym jest w mediach. No to pomyślałem sobie, że się dobrze składa i kupiłem bilety. Nie byłem pewien czy Filipiny mi się spodobają. Asekuracyjnie zdecydowałem się więc na ledwie 15-to dniowy pobyt tu. Oczywiście nie bardzo się zastanawiałem co i jak będę chciał zobaczyć. Tyle żeby zahaczało o Wielkanoc i żeby mieć parę dni na Mindanao. Ja nie jestem dobry w planowaniu. Więc potem jak już było bliżej do Filipin i się zacząłem zastanawiać jak i co, to oczywiście w popłochu jakieś loty jeszcze dodatkowe kupowałem, bo inaczej nic kompletnie bym nie zdążył. Za mało czasu nawet na te 2 elementy, a co tu dopiero o całych Filipinach myśleć.

Davao.

Black Cat, Red Horse.



Picowanie skuterów jest w modzie.






 


Strachy

I tak. Z Mindanao jest tak, że rzeczywiście mało kto tam jeździ. Na palcach policzyć spotkanych turystów. A wszystkich, których widziałem spotkałem na wyspie Camiguin. I co, najpierw czytam w przewodniku co piszą. No piszą właśnie że się ludzie boją i mało jeżdżą, a potem standardowe małomówiące opisy dają. Coś trzeba wybrać. No to Davao oczywiście, bo stolica musi być. Ten Camiguin, bo do morza wskoczyć, no i Marawi, bo to stolica islamu na Filipinach. Musi być ciekawie. A po Filipinach podróżuje się długo. Bo np. 260 km z Davao do Butuan zabrało autobusem 9 godzin. A droga wcale nie taka zła. Zacząłem liczyć przystanki. Autobus klasy deluxe, czyli lokalny, bez klimatyzacji, zatrzymał się po drodze 140 razy. Czyli częściej niż jeden raz na 2 km. Ze 20 przystanków z tego było po to, żeby zabrać na pokład, a potem wysadzić kontrolera biletów. Bo tu (tu czyli przynajmniej na Mindanao, w okolicach Manili na Luzon tego nie było) system dziwny jest. Określone trasy obsługują poszczególne firmy przewozowe. Bilety najczęściej kupuje się na pokładzie, ale na raty. Najpierw konduktor, który jedzie autobusem całą trasę, wydaje bilety dziurkując odpowiednio dystans, cenę i jeszcze parę innych danych. Potem robi drugi obchód żeby zebrać pieniądze. Ale potem jeszcze właśnie na trasie co jakiś czas wsiada dodatkowa kontrola. Gość zbiera bilety, sprawdza i potem podlicza faktyczny stan.

Ale nic, przechodzę od razu do Marawi. Przyznaje, że niewiele czytałem o faktycznym potencjalnym niebezpieczeństwie, jakie mi grozi. Tu szczególnie mocno obecne jest „rido” czyli system zasad funkcjonujący pomiędzy klanami i rodzinami, podobny do albańskiego kanunu czy zasad mafijnych, gdzie istotną rolę odgrywa zemsta. Według oficjalnych danych od roku 1920 doprowadził on do 1220 konfliktów klanowych, 4,5 tys. zabitych oraz 3 tys. zaginionych. Całe Mindanao jest na liście tam różnych tripadvisorów jako ściśle niebezpieczne i odradzane. Z drugiej strony nie jest zakazane. A poza tym naprawdę wiadomo jak to jest. Zdarzy się jeden przypadek na kilka lat, media nadmuchają, wizerunek fatalny, wszyscy się jeszcze nawzajem nakręcają i potem paranoje powstają. Wychodzę z założenia, że wszędzie przecież normalni ludzie żyją. I nawet jak prawdopodobieństwo jakiegoś, dajmy na to porwania, jest wyższe niż gdzie indziej, to nadal jest śmiesznie niskie.

Otóż najpierw wszyscy robią wielkie oczy na wieść, że chce tam jechać. Jeden facet wyraża wręcz podziw. Cmoka, mlaszcze, prycha, głową kręci. Mówi, że on sam nigdy nie pojechałby do Marawi. Potem wszyscy współpasażerowie tzw. jeepney (takie śmieszne skrzyżowanie starej jakby poamerykańskiej terenówki z autobusem) z Iligan dziwnie się na mnie patrzą. W końcu po drodze jak czekamy, bo gumę złapaliśmy, zagaduje do mnie dwóch młodych chłopaków. I się zaczyna. Dlaczego ja tam jadę? Czy się nie boję? Czy naprawdę jestem sam? Czy mam tam jakiegoś znajomego? No kręcą głowami, coś tam szepczą do siebie. Nie wierzą. Dziwią się. A ja oczywiście się musze przyznać, że szansę pewną wyczuwam. Bo w Marawi jest tylko jeden hotel. I on drogi jest. Nie na mój budżet. Więc tak myślę, że warto chłopaków zapoznać, bo coś pomogą może. Jedziemy dalej i zaraz mnie pyta jeden czy mam gdzie spać. No mówię, że nie, że poszukam czegoś. To pyta, czy może nie chciałbym u nich przenocować. No mówię, że nie wiem, zobaczymy, ale kto wie, jeśli to nie problem, to może i tak trzeba będzie zrobić. Ale chłopaki młode studenty mieszkają na stancji tak zwanej. Strasznie się w rolę wczuwają i już widzę, że jest jakaś ogólna gorączka, że na mnie tam wszyscy polować będą. No i niby czuje, że to przesada i paranoja, ale jednak tak człowiek zaczyna się zastanawiać co tam takiego zastanie.

Dojeżdżamy. Wsiadamy z chłopakami w kolejnego jeepney do centrum. Leje deszcz jak z cebra. Po paru minutach jesteśmy w centrum. Ja mówię, że piechotą chyba, bo mówią, że to niedaleko. Chłopaki dziwnie spięte jakieś. Że nie, że weźmy motorykszę. No ale bez sensu. W końcu czekamy aż przestanie trochę padać i idziemy. Po drodze absolutnie wszyscy się gapią. Mniej lub bardziej przyjaźnie, ale coś tam chłopaków wypytują. Oni cały czas spięci, jakby niezadowoleni, że za dużo zainteresowania wzbudzam. Wchodzimy w jakąś małą uliczkę. Jakiś kanał, podwórko, dom. Wszędzie młodzi ludzie zamurowani moim widokiem. Chłopaki prowadzą na górę do swojego pokoju. Warunki absolutnie podstawowe. Włazimy po jakichś ciemnych wąskich schodach. W korytarzu ciemno choć oko. Słyszę, że się drzwi uchylają, ale tam nadal czarno. Nabil świeci komórką. Próbuje zapalić światło, ale chyba nie działa. Posyła Amina po drugą żarówkę. W końcu światło się zapala. Wszystko to wygląda trochę jak domek na drzewie. Wąski pokoik zbity z desek. Nie ma okien. W środku mieści się jeden materac, jakaś kuchenka, palnik w sensie, kran, zmywak jest osobno, za oknem, jakaś miednica z brudnymi naczyniami. No ledwie jest miejsce żeby postawić mój plecak. Tak mieszka dwóch studentów. I jeszcze chcą mnie ugościć. Za chwilę pojawiają się zaciekawieni domownicy. Inni studenci. Właścicielka stancji. Wszyscy zapewniają, że mogę zostać. Szybko zaznaczają, że to taka ich muzułmańska gościnność. No ja sobie myślę, że jednak byłoby dobrze znaleźć coś innego. Nie chodzi nawet o mój komfort, ale żal mi chłopaków. Proponują kawę, a potem jak ja widzę, z jakim zakłopotaniem on ten garnek szykuje na wodę i jak mu potem ten garnek nie działa i prąd chyba coś nie kontaktuje i oni kawy chyba za bardzo nie mają. To sobie myślę, że oni mili i bardzo chcą, ale to już byłoby nadużywanie gościnności. Ale chwilę gadamy. Daddy. Taki starszy trochę. Jakby zapóźniony student. Pyta oczywiście co ja tu robię i czy z armii jestem (bo tam tylko tacy się ewentualnie trafiają), itd., itd. To ja się pytam czy tu rzeczywiście niebezpiecznie. Ależ skąd. My porządni ludzie, gościnni, itd. Mówię więc, że plecak tylko zostawię na parę godzin i pójdę szukać hotelu jakiegoś. Na to Daddy zaczyna, bardzo oficalnym tonem, że ja jestem ich gościem, i że tu jest potwornie niebezpiecznie, że godzina policyjna od 21. Bo rozbój się szerzy. Że Maranao to źli ludzie są. Że ja się w oczy rzucam za bardzo (że biały, nie że jakiś tam specjalny). Że Nabil jest teraz moim przewodnikiem i że jego obowiązkiem jest się mną zająć i pilnować. No ale po co, dam radę. Nie i koniec. No dobra. Chodź no Nabil. To poszliśmy na obiad jakiś. Wszystko cholera normalnie. No ludzie rzeczywiście zdziwieni wszędzie, ale jednak głównie uśmiechnięci i przyjaźni. To pojechaliśmy to tego hotelu jedynego. I tam piechotą po okolicach jeszcze chodziliśmy, bo to w kampusie uniwersyteckim. To Nabil znowu cały spięty, żeby może nie chodzić, że wziąć motorykszę albo co. No ale Nabil, to blisko jest. W hotelu komplet jest. Trochę się cieszę, bo drogo tam naprawdę. Szukamy dalej. Może prywatne kwatery jakieś. W końcu coś się udaje. Mam nocleg na stancji innej, przyjemniejszej nieco. Dom należy do jakiejś znanej pani profesor. Wszędzie nagrody, dyplomy, zdjęcia z rautów. Jest godzina 18 z kawałkiem. Robi się ciemno. Nabil mówi: to teraz plan jest taki. Ty tu siedzisz i czekasz, a ja Twój plecak przywiozę tutaj. No to mówię, że mowy nie ma. Plan jest taki. Jedziemy do miasta. Nabil zostaje w domu, a ja wracam tu z plecakiem na noc. Matko ile było upewniania, niepewności, czy trafię, czy będę bezpieczny, że może jeepney już nie złapie, itd., itd. Wracamy po plecak. Tam już Daddy z ekipą. Mówi, że nie ma opcji. Wszyscy mnie odwiozą z powrotem. Tego już nie wytrzymuję. Za dużo atencji. Żegnam się, grzecznie dziękuję i mówię, że sam sobie poradzę dalej. I idę złapać jeepneya. I stoję na tej ulicy. Ruch zamiera trochę rzeczywiście. Żadne jeepney nie przyjeżdża. Za to jakiś koleś mnie woła na ulicy. Do knajpy z ciastkami. I że welcome i że koniecznie kawę muszę wypić i skąd się tu wziąłem. Przedstawia mnie kolegom. Chłopaki takie nie bardzo filipińskie. No muslimy jak z filmu propagandowego. Okazuje się, że chłopaki z Palestyny. Jeden z Egiptu. Siedzę, gadamy chwilę. Ja tak trochę się niecierpliwię, że jednak wypada jechać na stancję, bo ta godzina policyjna i w ogóle jednak po co się za bardzo wystawiać. Ali mówi, że jestem pierwszym turystą jakiego tu widzi. Mieszka tam od 15 lat. Że szacun i że o co mi chodzi. Nagle mówi, żebym się tu z kawą nie spieszył, że zaraz wrócą, ale teraz do meczetu na modlitwę wieczorną muszą. No to mówię, że jednak może raczej na śniadanie wpadnę. Oni lecą. Ja dopijam kawę i się zbieram. Wreszcie przyjeżdża jeepney. Oczywiście na pokładzie młody chłopak zadziwiony maksymalnie pyta czy się nie boję itd. W końcu dojeżdżam. Muszę jeszcze pokonać z kilometr spacerem. Trochę ciemno, ale idę. Gdzieniegdzie spojrzenie badawcze. W końcu docieram. Pani domu zatrzaskuje za mną wysoką furtkę z kolcami. Jestem bezpieczny.

No i tak to. Następnego dnia rano zrobiłem sobie długi spacer po mieście. Super fajnie. Meczety wszędzie, kawkę sobie ludzie popijają, ulica trochę taka w większym nieładzie, ale przede wszystkim ta dziwna mieszanka. Bo jedni się cieszą na Twój widok od razu. I zagadują, wypytują, zapraszają. Ale inni patrzą rzeczywiście tak niezbyt życzliwie. A że sławę to miejsce ma taką a nie inną, to się jednak człowiek zastanawia co oni tam sobie myślą. I jakieś tam słówka się wyłapuje. Głównie, że Amerykanin. Bo tu za Amerykańca mnie ludzie brali głównie. Zresztą na Filipinach wszędzie biały=Amerykaniec. Stąd na dzień dobry zawsze „Hey Joe!”. Ale w takim miejscu Amerykanin, to niekoniecznie dobrze. Najczęściej jednak to chyba kwestia zdziwienia po prostu i dekonsternacji jakiejś. Bo nie wiedzą jak się zachować. Tylko grupa tak zwanych wyrostków jest bardziej wyluzowana: „Hey! You play basketball? El Centro!”.

Dzieci jak zwykle urocze, ale znowu tutaj jakoś jeszcze bardziej ujmujące. Bo kompletnie zintegrowane z otoczeniem. Tak się walają wszędzie po prostu. Bawią się sporymi grupami. Jedni jakieś obrazki na ziemię rzucają. Inni gumki kolorowe kto bliżej do celu. Albo klapkami trafiają w inny klapek. Dwie małe dziewczynki w kuchnie się bawią. Nad jeziorem oczywiście kąpiele. Co chwila mam przy boku kolejną grupę dzieciaków. Coś próbują zagadywać, ale mało znają angielski. Tu głównie ludzie mówią w Maranao. Jednym z ponad 160 języków na Filipinach. Więc niewiele rozumiem. Ale łażą za mną. Śmieją się. Momentami robi się jakoś smutno, refleksyjnie. Jeden taki malec ciągle łapie mnie za rękę. Jakby po prostu uczucia jakiegoś potrzebował. Nie wiem. Ojca może nie ma. Znowu mnie chwyta. I patrzy w oczy, uśmiecha się. Inny z kolei zagaduje do mnie płynną angielszczyzną. Naprawdę dobrze sobie radzi. Amir. Strasznie jest kontaktowy, wesoły, taki widać rezolutny i inteligentny chłopak. Łazi za mną długo. Pytam czy do szkoły chodzi. Nie. W domu pomagać trzeba. To gdzie się języka nauczył? A jakoś tak podłapał. No zdolny najwyraźniej. W końcu mówię mu, że już iść muszę. On tak zostaje na rogu posłusznie.

I te targowiska mega żywotne. Ryb całe tony z jeziora. Owoce, warzywa, mięso, duperele jakieś. Jak to na targowisku. Ale inaczej tutaj jednak. Prawdziwie. Niespiesznie. Z wdziękiem. Kobiety poopatulane. Sporo takich radykalnych. Na czarno. Co to tylko szparkę na oczy mają. I rękawiczki i skarpetki. Niestety, to co się rzuca w oczy to jakoś ci ludzie tu smutniejsi są niż w pozostałych częściach Filipin. Szczególnie kobiety. Rzadko widać uśmiech. Poważne skupione twarze. Zmarszczki na wszystkich starszych twarzach w podkowę. Spojrzenia skupione, ale bez błysku. Jakby zgaszone, stłumione. Nie potrafię jednak uciec od myślenia o tym, że z islamem coś jest jednak nie tak. Ale coś nie tak może być oczywiście z każdą religią. Sytuacja na Sri Lance pokazuje, że nawet buddyzm potrafi być radykalny. Znamy też smutne twarze zagorzałych, zgorzkniałych, zaciekłych i smutnych starszych pań z naszych kościołów.

Marawi.










Ten w pomarańczowym to Amir.


 


Wielkanoc

A właśnie na Filipinach miałem okazję doświadczyć najpogodniejszego podejścia do katolicyzmu, z jakim się dotąd zetknąłem (fakt, nie jestem heavy userem). Myślę, że podobnie może być w Ameryce południowej, Meksyk ze swoją mieszaniną ludowości i katolicyzmu pewnie też, ale to na razie tylko z innych przekazów znam. A tu miałem okazję uczestniczyć w tym, z czego Filipiny słyną. Wielkanoc. Dzieje się tu w tym czasie wiele ciekawego, prawie w każdym miasteczku jest coś. Procesje, festiwale, festyny. Ale przede wszystkim wszędzie, nawet w Wielki Piątek, podczas odgrywania męki pańskiej, czuje się, że ci ludzie mają do tego dystans. Każdy ma prawo to przeżywać na swój sposób. Ale nigdy nie brakuje okazji do uśmiechu, rozmów, zwykłej uprzejmości. I wszędzie jest pełno dzieci i młodzieży. Pojawiają się całymi grupami.

Czas nie jest z gumy i trzeba coś wybrać. W przedświąteczną środę odwiedziłem Paete. Niewielkie miasteczko położone nad jeziorem Laguna, w którym co roku odbywa się procesja figur świętych. Nie ma tego w przewodnikach. Jason, z którym spotkałem się po raz kolejny na kilka dni na Filipinach, wyszperał to w internecie. Liczyliśmy więc, że nie będzie zbyt wielu turystów. I się na nie pomyliliśmy. Przynajmniej co do turystów zachodnich. Widzieliśmy jeszcze tylko dwie osoby poza nami. Cała rzecz miała bardzo przyjemny, niespieszny przebieg. Poczynając od atmosfery miasteczka i bardzo miłego przyjmowania nas przez mieszkańców, przez same figury świętych i urokliwy kościół, w którym rzecz się rozpoczynała, aż po zaskakująco niezobowiązujący klimat całego przedsięwzięcia.

Najpierw figury można sobie po prostu pooglądać. Są dosłownie upakowane w kościele. Przygotowane do procesji, czyli ustawione na wózkach, poubierane, ustrojone kwiatami, obudowane scenerią, otoczone oświetleniem (większa część przedsięwzięcia odbywa się po zmroku). W tym roku było 58 figur (a właściwie wózków, niektóre sceny przedstawiają więcej postaci, część z nich to stacje drogi krzyżowej). Niektóre figury liczą ponad 150 lat. Są zrobione z drewna lub kości słoniowej. Figur zwykle się nie zmienia. Co najwyżej się je remontuje. No i dochodzą nowe. Natomiast prawie co roku zmienia się ubrania i scenerię. Na co dzień figury przechowywane są w domach. Poszczególne rodziny każdego roku wystawiają je do procesji starając się zrobić jak najlepsze wrażenie swoim przedstawieniem.

Procesja rozpoczyna się późnym popołudniem wyprowadzeniem figur z kościoła. Każdy święty staje na progu kościoła. Jest krótko przedstawiany przez organizatorów i rusza dalej. Za większością figur ciągną się wózki ze spalinowymi generatorami prądu. Kiedy tylko zapada zmrok procesja robi się więc hałaśliwa. Oblicza świętych rozświetlone zostają zimnym światłem żarówek energooszczędnych osadzonych w kiczowatych lampach. Niektórym figurom towarzyszą całe orkiestry kolorowo ubranych młodych ludzi. Wreszcie kiedy to wszystko już wyjedzie z kościoła, poustawia się, oświetli, zadziała, to wtedy rusza ulicami miasteczka. Mieszkańcy tłumnie wychodzą na ulice, posiadują przed domami, na murkach, wyglądają z okien, wychodzą na balkony. Otwarte są sklepy, wszędzie rozstawione są budy z jedzeniem. Wszystko to ma klimat festynowy. Co do samych figur, to mam mieszane uczucia. Może i niektóre mają w sobie jakąś urodę, ale brakuje trochę wiekowego dostojeństwa. Nawet te ponad stuletnie są zbyt wyczyszczone, wypolerowane, odnowione. Do tego nowiutkie szaty, często z nie najszlachetniejszych materiałów i nie oddające zupełnie klimatu epok. To wszystko przystrojone najczęściej sztucznymi kwiatami. I to fatalne oświetlenie. No, jednym słowem raczej kicz. Ale można powiedzieć, że nie o to chodzi, że to ludowy koloryt. I fakt, że miło strasznie, że od tylu lat im się chce to robić. Ciekawe, że w tym samym miasteczku w czwartek odbywa się podobna procesja organizowana przez kościół aglipajski (niezależny kościół Filipin, który doktrynalnie minimalnie różni się od rzymskokatolickiego w poglądach na temat sakramentów, papiestwa i sukcesji apostolskiej). W piątek dopiero odbywa się wspólna procesja obu kościołów.

My w czwartek poszliśmy na tzw. Visita Iglesia. Filipińczycy odwiedzają tego dnia 1, 7 lub 14 wybranych kościołów aby modlić się przy stacjach drogi krzyżowej. I znowu nic nadzwyczajnego, ale ta powszechność i rodzinność jest tu po prostu urzekająca.

W Wielki Piątek pojechaliśmy do San Fernando. To jedno z wielu miejsc na Filipinach gdzie co roku przeprowadza się ukrzyżowania. W całym mieście od rana chodzą kilkuosobowe grupki biczujących się mężczyzn. Niektórzy niosą wielkie kilkudziesięciokilogramowe drewniane krzyże. Kończą pod kościołem lub na prowizorycznej Golgocie, na której będą odbywały się ukrzyżowania. Mężczyźni mają na głowach kaptury. Biczują się wiązką bambusowych patyków. Co jakiś czas ich skóra jest nacinana czymś w rodzaju szczotki, której włosie stanowi potłuczone szkło. Kiedy podchodzę nieco bliżej, aby zrobić zdjęcie, czuje że zostałem czymś opryskany. Całe nogi mam już w krwistych kropkach. Krew mam też na koszulce. Rozglądam się dookoła. Całe ulice pokryte są kroplami krwi. Wszystko to jednak odbywa się w zaskakująco spokojnej i sennej wręcz atmosferze. Biczujący co jakiś czas zatrzymują się. Klękają, modlą. Kiedy tylko przerywają biczowanie podchodzą pomagierzy i robią nowe nacięcia albo pomagają w biczowaniu. Niektórzy kładą się co jakiś czas krzyżem na drodze. Otrzymują wtedy kilka razów jakąś pałką, kijem, witką, klapkiem, czymkolwiek co jest pod ręką. W pewnym momencie na ulicy niedaleko kościoła słychać krzyki i robi się sporo zamieszania. Idzie hardcorowiec. Jeden facet niesie krzyż. Ma ze sobą całą ekipę kolegów, z których część przebrana jest za rzymskich żołnierzy. Ich zadaniem jest maksymalne zgnojenie i utrudnienie drogi idącemu z krzyżem. Ten co chwila pada ze zmęczenia. Jest już pół przytomny. Kiedy tylko wstaje i próbuje iść dalej, koledzy rzucają się na niego z furią, okładają pałkami, kopią, zwieszają się na jego krzyżu. Tam naprawdę jest gorąco. Kilku młodszych chłopców próbuje odgradzać teren linami, bo chłopaki są w takim amoku, że nawet niewierzący może dostać łomot.

Wreszcie w samo południe na „Golgocie” rozpoczynają się ukrzyżowania. Tu już jest kompletny festyn. Stragany z jedzeniem i piciem, panowie z lodami, są nawet dziewczyny z McDonalda. Przy wzgórzu ustawione są krzesła dla VIPów. Po drugiej stronie jest podest dla prasy. Są też platformy ciężarówek i dźwigi, z których po uiszczeniu opłaty można uzyskać lepszy widok. Ukrzyżowanie okraszone jest drobną scenką z udziałem rzymskich żołnierzy. To chyba jakoś specjalnie nie wychodzi. Potem przybijają zawodnika do krzyża i stawiają w górę. Obok jeszcze dwóch chętnych. Prawda jest taka, że to jest robione bardzo delikatnie, tak aby nie uszkodzić kości, a taki „Chrystus” nie wisi na kościach tylko stoi na drewnianym stopniu krzyża, ale upał jest niemiłosierny i jednak ból jakiś tam na pewno też. Ukrzyżowany ma nawet coś powiedzieć, bo ma przymocowany mikrofon. Coś nie zadziałało, więc jeden z żołnierzy przyczepia mikrofon do swojej halabardy i podstawia „Chrystusowi”. Potem idą następni. W sumie tego dnia ma być ukrzyżowanych 17 mężczyzn.

Sobota upływa raczej w domowej atmosferze. Ludzie przygotowują się do wieczornego świętowania wigilii zmartwychwstania. Siedzą w domach, w ulicznych knajpach. Jedzą, piją, relaksują się.

W niedzielę od rana trwają msze w kościołach. Ludzie składają hołd figurom Chrystusa i Matki Boskiej. Ustawiają się do niech całe kolejki. Ludzie podchodzą, dotykają dłoni lub stopy, całują.

Centra handlowe i knajpy otwierają się w sobotę około południa. Tam też tłoczno.

Na Marinduque dotarliśmy już niestety po Świętach. Wyspa ta słynie z festiwalu Moriones, który w trzech słowach polega na tym, że przez cały tydzień w mieście odbywają się procesje kukieł rzymskich żołnierzy i pochody ludzi w maskach (moriones), którzy włóczą się w poszukiwaniu Longinusa (rzymskiego żołnierza, który włócznią przebił bok Chrystusa a potem się nawrócił.

Paete.









San Fernando.















Marinduque.

















You have a nice cock, man

Jedną z atrakcji, których nie chcieliśmy przegapić są walki kogutów. W Manili można je oglądać na dużych arenach, jak choćby walki bokserskie. My chcieliśmy znaleźć coś bardziej kameralnego, ale za to prawdziwego. Zaczęliśmy podpytywać na ulicach. Kolesie siedzący pod salonem tatuażu w małej uliczce niedaleko Katedry wydali się dobrym źródłem informacji. Powiedzieli, że walki odbywają się kilka ulic dalej w soboty i niedziele o 8 rano. Parę minut po 8 w sobotę meldujemy się więc we wskazanym miejscu. Ulice pustawe. Nie zbyt wiele się dzieje. Łazimy, szukamy, nic. No to zaczęliśmy podpytywać różnych facetów, posiadaczy ładnych kogutów. Prawie każdy trzyma tu koguta. Zwykle są one uwiązane na sznurku, czasem stoją w klatkach. Często widuje się facetów trzymających koguta w rękach. Głaszczą go, oglądają, bawią się. Czasem podjudzają do walki jakimś starym ręcznikiem albo szmatą. Otrzymujemy jednak sprzeczne informacje. Większość mówi, że dziś nie ma walk. Niektórzy wskazują jakieś kolejne miejsca, ale bez przekonania. W końcu jeden gość mówi, że niedaleko, w okolicach portu walki zaczęły się o 7 rano. Ten brzmi wiarygodnie. Kiedy docieramy na miejsce jest już po 9. Okolice wyglądają ciekawie. Klimat mocno slamsowy. Jakieś stare magazyny. Chaty zbite z comtammiał. Na ulicy chłopaki grają w koszykówkę. Pełno dzieciaków się pałęta. W co drugim domostwie rodzina siedzi przy piwku i flaszce brandy. No ale w końcu to święta. Wszyscy nas przyjaźnie zaczepiają. Pytamy paru osób. Nie ma dziś żadnych walk kogutów. No to lekko zrezygnowani pałętamy się dalej. Nagle natykamy się na gościa z kogutem na rękach. Wygląda jakby był z innej dzielnicy. Chodzi po uliczkach i zagaduje do ludzi pokazując koguta. Swoją drogą ma niezłego. Bydle takie. Girę ma potężną. Piękne pomarańczowe pióra na szyi aż się świecą. Pytamy czy coś wie o walkach. Mówi, że właśnie szuka chętnych i że coś się zaraz zacznie. Idziemy za nim. Po chwili stajemy przed grupką mężczyzn. Dookoła kilka klatek z kogutami. Chyba dobrze trafiliśmy. Mówią, że koło 10 coś się zacznie dziać. To sobie stajemy i obserwujemy. I sporo nas w sumie zaskakuje. Bo tak. Wygląda na to, że te walki się dość spontanicznie zaczynają. Tak jak teraz. Przychodzi koleżka, który ma koguta i chce się spróbować. Zaczynają więc szukać chętnych do walki. Co chwila ktoś przynosi kolejne koguty. Ale nie jest tak, że je po prostu rzucają na siebie i się zaczyna. Najpierw koguty muszą chcieć ze sobą walczyć. Przykładają więc jeden do drugiego, tak tyłkami jakoś. Patrzą na reakcję. Czy mają się ku sobie, czy się robią sztywne, czy łapy im się napinają. Duży kogut, z którym przyszedł ten chłopak wydaje się być za silny. Nie ma chętnego przeciwnika. Wszystko odbywa się w totalnie zrelaksowanej atmosferze. Powoli, trwają rozmowy, nie ustają żarty, faceci przychodzą i odchodzą. To wszystko trwa co najmniej godzinę. W końcu zaczynamy mieć wątpliwości czy to się w ogóle odbędzie. Nagle ożywienie, gesty radości. Kolesie przybijają piątki. Będzie walka. Skojarzyli dwa inne koguty. Ptaki muszą być najpierw przygotowane do walki. Jeden jest przygotowywany nieopodal miejsca, w którym się odbywało parowanie kogutów. Drugi nieco dalej, po drugiej stronie ulicy, gdzie odbędzie się walka. Mamy więc jakby dwa obozy, dwa narożniki. Przygotowanie ptaka polega na przymocowaniu mu do łapy ostrza, takiej brzytwy. I to nie byle jakiej. Ostrze ma z 7-10 cm. Specjaliści, którzy się tym zajmują wyciągają specjalne przyborniki. Robią to nadzwyczaj profesjonalnie. Najpierw łapa jest owijana skórzaną tasiemką, uważnie, aby pazur koguta pozostał nieskrępowany na wierzchu. Potem do tego cienkim mocnym sznurkiem przywiązywane jest ostrze. To wszystko obwiązuje się taśmą elastyczną. Następnie wszyscy zbierają się na miejscu gdzie odbędzie się walka. Właściciele kogutów prezentują przeciwników, trochę ich na siebie szczują. Nagle wybucha absolutny szał zakładów. Ci wszyscy faceci, którzy dotąd tak smętnie się pałętali dookoła i beznamiętnie przyglądali całemu procesowi nagle zaczynają wrzeszczeć, gestykulować, popychać się, kłócić. Minimalna stawka to 110 pesos (niecałe 3$). Ale niektórzy licytują po kilka tysięcy. Tłumek kilkudziesięciu Filipińczyków naprawdę żyje. Wreszcie zakłady się kończą. Wszyscy ustawiają się wokół tworząc pole walki. Są bardzo skupieni. Ostrzegają, żeby uważać, nie podchodzić za blisko i być przygotowanym do odstąpienia. W końcu właściciele ptaków puszczają je. Koguty w furii rzucają się na siebie. Mężczyźni pchają się do przodu, aby zobaczyć walkę. Jednocześnie co chwila cofają się kiedy walka przesuwa się niebezpiecznie w ich kierunku. Krąg raz się zacieśnia, raz rozluźnia. Z tymi brzytwami to naprawdę nie ma żartów. Walkę prowadzi sędzia. To facet, który decyduje o wyniku, ale też przerywa ją w trakcie, sprawdzając czy ptaki mają jeszcze ochotę do walki. Pierwsze starcie trwa kilka sekund. Kiedy sędzia podnosi ptaki są już całe zakrwawione. Po drugim starciu wyglądają już prawie jak trupy. Po trzecim starciu jeden z kogutów zostaje na ziemi. Mamy więc zwycięzcę. Ten też nie wygląda dobrze. Okazuje się, że wytrzymał ledwie kilka sekund dłużej. Zdycha na rękach właściciela.

Ale to już nieważne, bo będzie kolejna walka. Znalazł się przeciwnik dla dużego koguta. To będzie walka dnia. Ptaki znowu są przygotowywane w „narożnikach”. Obstawiam oczywiście tego, któremu prawie nikt nie daję szans. Ale też jest duży i jest sporo starszy więc liczę na doświadczenie. Musiał już parę walk przetrwać. W pierwszych sekundach moje ptaszysko wydaje się mieć przewagę. Potem widok zasłania mi tłum szarżujących mężczyzn. Po kolejnych kilku sekundach moje ptaszysko jest już trupem. Wielki go jednak wykończył. Ale właściciel wielkiego ma łzy w oczach. Jego ptak jest w ciężkim stanie. Krew mocno leci mu z dzioba. Po minucie drugi kogut też zdycha.

Atmosfera jest jednak wesoła. Kumpel właściciela kogutów, które zwyciężyły w dwóch pierwszych walkach zarobił 8500 pesos. Zaprasza nas do siebie na obiad i libację. Trochę korci, ale nie ma nawet południa. Skończy się bełkoczącym brataniem się. Grzecznie dziękujemy.

Potem odbywa się jeszcze jedna walka. Tym razem zwycięzca uchodzi z życiem. Ale to i tak krwawy sport. 5 trupów w 3 walkach. Ale przynajmniej można zjeść poległych.

Manila.









































Azja w czerwieni

Na koniec atrakcja, którą trudno przegapić. Słynie z niej cała Azja południowo-wschodnia, ale tu na Filipinach jest szczególnie łatwo dostępna. Właściwie trudno się od niej opędzić. To się zaczyna już zanim się tu przyjedzie. Bo ja na ten przykład nie miałem przewodnika po Filipinach. Ale mam do doskonałe urządzenie, które Kindle się nazywa. Więc wpisałem w wyszukiwarkę Amazon hasło „Philippines guide”. I co? Jako jedne z pierwszych wyskakują przewodniki do seks turystyki. Ja nawet nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. No ludzie piszą książki o tym gdzie, co, jak, gdzie chodzić, co mówić, jak postępować z tutejszymi kobietami, żeby być w tym biznesie efektywnym. I powiem tak. Wydało mi się to tak absurdalne, że postanowiłem sciągnąć taki jeden („Ramance and Red Lights in Asia. Your Guide to Dating, Relationships and Red Light Escapades with Women in Tahiland, Philippines and Japan” by Mark Cyr), żeby się przekonać co w ogóle można na ten temat napisać. Lektura jest dość krótka i nieskomplikowana, choć traktuje zagadnienie szeroko. Poniżej kilka cytatów:

„While the Internet is a great place for connecting with women, I always advise people to go slowly when it comes to online romance. No matter how great a woman seems, you simply cannot get an accurate read of a person online.”

„Technical Stuff
For those new to the Internet, here are a few basics. First, you need to get a computer with a web camera. If your computer doesn’t have a camera, then buy one. I have always used Logitech cameras. They’re reasonably cheap, and the video quality is great. For browsing the Internet, my geeky tech friends all recommend Firefox. Not only is it a good browser, you can install useful add-ons.”

„The best friend you can have in Asia is a foreign guy living in the country, usually referred to as an “expat” (expatriate). I don’t know one expat living full time in Asia who doesn’t have a fair number of female friends.”

„Keep in mind that Asians are incredibly group oriented, so if the site allows it (some sites only accept individual images), photos of you involved in group activities will score more points than pics of you sitting alone contemplating life on a mountaintop. Aim for social connectivity over individual depth.”

„What kind of guy pays for sex? Can I be lazy here and just say, “everybody?” I mean, every single guy I have met in Southeast Asia, and even a few of the married ones I know, have paid for sex. And you probably will, too. Even if you are not the kind of guy who would employ a prostitute in the West, you likely will be after a few nights out drinking with friends in Bangkok or Manila. Who’s kidding who, in a region where having a gorgeous girl spend the night costs about the same as a burger and beers, it’s an affordable and regular part of life for a lot of men in SE Asia.”

„Anyway, keep your girl in the shade and well fed, and she at least won’t despise you.”

„Japanese girls will do anything after a romantic sunset, so if you are at Odaiba, one of the outdoor-facing restaurants might be a great start to the evening. After dinner and a few drinks, a walk up the boardwalk is all you need to make a move. If instead you went to Ikspiari, there is no view, but on most nights at 8:30, the Disneyland fireworks begin to explode right over your heads. Fireworks have the same effect as sunsets on a Japanese woman.”

No i taka to lektura. Kto czyta takie lektury? No można powiedzieć, że część czytelników to tacy jak ja zboczeńcy. Mam co prawda kamerę wbudowaną, ale ją zaklejam plastrem, bo kiedyś czytałem o wirusach co to mogą wniknąć w kamerę i ktoś będzie podglądał np. jak hasło bankowe wklepuje.. W Bangkoku znam ekspata, ale nie wiedziałem, że może być taki pomocny. Moje fotki na fejsie są tylko w pojedynkę. I zasada podstawowa – nigdy za to nie płacić. Marne szanse.

Ale większość czytelników to będą goście, którzy naprawdę zrobią z tego pożytek. Widzi się tego tu tysiące. W Bangkoku, na tajskich wyspach, w Hanoi, w Manili szczególnie. Wszędzie biali faceci z azjatyckimi kobietami. Kobiety są bardzo różne. Ale najczęściej to bardzo różnie wyglądające kobiety wyciągnięte gdzieś z prowincji, czasem piękne rzeczywiście, czasem zupełnie nieatrakcyjne, których jedynym atutem jest chyba to, że są inne, jakoś tam egzotyczne. I podstawowy problem – o czym tu gadać? A faceci? No i to jest dla mnie potwornie smutne. Czasem zastanawiające, czasem powoduje, że się wstydzę za swoich białych ziomków. Bo najczęściej to są po prostu faceci z różnych powodów dla kobiet zachodu nieatrakcyjni (tak mi się wydaje). Bardzo zaawansowani wiekowo, grubi, łysi (ha!) satyrzy, albo tak zwane pizdusie, no nie wiem jak to powiedzieć, ale to widać, faceci nie cool, grzeczni, pucołowaci, nieśmiali, nie wiedzący do końca czego chcą, albo z kolei tacy psycho-nerdowaci, w sandałach ze skarpetkami, w koszulach wetkniętych w wysoko podciągnięte szorty w kolorze khaki, w tiszertach ze śmiesznymi luzackimi tekstami w rodzaju „I want to funk you”. Bo tu się liczy tylko portfel. A w takiej Azji każdy zachodni portfel jest atrakcyjny.

Z czym mam problem? Tak do końca nie wiem. Ale chyba z tym, że tu ginie gdzieś granica między tym kto jest prostytutką a kto zwykłą miłą dziewczyną. A nawet dziewczyna, która zaczepia cię w barze i z którą żeby wyjść musisz zapłacić haracz knajpie, albo kupić jej najpierw 10 drinków za potrójną cenę, albo po prostu jej zapłacić, może okazać się taką, która szuka stałego partnera, która będzie gotowa za ciebie wyjść i zamienić się z dnia na dzień w kochającą wierną żonę. Inna sprawa z jakich powodów to zrobi. Nadal niewielkie jest prawdopodobieństwo miłości. To nadal będzie transakcja. Po prostu małżeństwo zapewni jej stały dochód przy mniejszym 
wysiłku.
A dla grzecznego turysty to jest po prostu uciążliwe. Pierwszy wieczór w Davao. Wracam sobie do hotelu. Na ulicy stoi kilka nastoletnich dziewczynek. Nie wiem ile mają, może 13 może 15 lat. Starsza kobieta, nie wiem matka, babcia, opiekunka, podchodzi i pyta czy potrzebuję dziewczynę. W Manili to po prostu opędzić się nie da. Rano idę ulicą. Jeszcze nawet hotelu nie znalazłem. Co chwilą podchodzą kolesie. Zczynają od sprzedaży okularów przeciwsłonecznych. Jak nie okulary, to może wiagra, jak nie wiagra, to może zioło, jak nie zioło, to chodź ze mną, pokażę ci fajną dziewczynę. Ledwo się ulokowałem w hotelu w hallu już siedzą dwie dziewczyny. Jedna z nich mnie zaczepia. Mówi, że jej się podobam i że chciała by się ze mną spotykać. I że wyglądam jak Chrystus. Wieczorem w każdym barze siedzą dziewczyny, czasem pewnie chłopaki, i tylko łypią na ciebie. Wystarczy że spojrzysz, to już się uśmiechają. A jak odwzajemnisz uśmiech, to zaraz podchodzą i zaczepiają. Wieczorem naprawdę trudno jest znaleźć normalne miejsce do zabawy. Bo biały = szukam seksu. Czyli jak pytasz o klub albo miejsce do potańczenia, nawet jak zaznaczysz, że nie interesują cię dziewczyny, to i tak wyślą cię do baru gdzie się od nich roi i tańczą, a jak nie tańczą, to i tak strach podnieść wzrok, bo jak tylko się spotkasz wzrokiem z jakąś laską, to ona zaraz podchodzi i cię szturcha, albo zagaduje. Komuś się to wyda cudne, a dla mnie to męczące jest po prostu.

To
kolejny temat, który tu zastanawia i jakoś bardziej boli. Można powiedzieć, że te kobiety też mają wybór. Nie muszą tego robić. Mogą iść pracować w sklepie czy sprzątać na ulicy. Ale dla nich gra nie toczy się tylko o to żeby mieć w miarę komfortowe życie. To jest gra o wprowadzenie całej wieloosobowej rodziny na zupełnie inny poziom. Te decyzje mają więc zupełnie inny wymiar. I taki Mark Cyr powie, że nic w tym złego, bo wszędzie się tak dzieje, a w Azji szczególnie jest to zjawisko znane od tysięcy lat. A ja ilekroć widzę taką mieszaną parę, to mi się smutno robi.

Ale tak ogólnie Filipiny są bardzo git. Szkoda, że nie miałem więcej czasu.