sobota, 19 listopada 2011

Finisz

11.11.2011. Foto Magda Pękacka.
 


Ponad 3600 kilometrów przejechanych rykszą. 160 godzin spędzonych za kierownicą. 41 wizyt na stacjach benzynowych, ponad 150 litrów paliwa zmieszanego w kanistrze z olejem. Po drodze widok 69 przejechanych psów, 2 wydr i 1 kota. Zaskakująco mało było usterek. Pierwszego dnia zgubiłem śrubę od koła. Drugiego przestał działać licznik. Potem było połamane przednie zawieszenie. Następnie złamany zaczep do wajchy startowej, wymiana uszczelki skrzyni biegów i nowa lampa. Dalej wymiana dwóch trybików skrzyni biegów. Dwa razy trzeba było zmienić łożysko kierownicy. Dwukrotnych napraw wymagało sprzęgło. Raz drobna regulacja, drugi raz konieczna wymiana pierścienia osadzającego sprzęgło. Raz wymiany i uzupełnienia wymagał olej. I to wszystko. W Chennai zostałem wyposażony w cały wór części, które najczęściej się psują. Po kilka linek sprzęgła, gazu, hamulca. Świece, korki paliwa, przełącznik i tarcze sprzęgła. Cały ten zestaw przywiozłem ze sobą do Kalkuty. Nic się nie przydało. To oczywiście świadectwo mojego doskonałego wyczucia tego urokliwego sprzętu oraz delikatności i płynności jazdy.

Indie z rykszy są momentami piękne. Wtedy kiedy jest dobra droga i mały ruch. Kiedy możemy w każdej chwili zatrzymać się i rozkoszować pięknymi widokami, a w pobliżu przynajmniej przez kilka minut nie ma żadnego człowieka. Kiedy o świcie pijemy słodki czaj, zagryzamy herbatnikiem i patrzymy sobie jak powoli i leniwie świat tutaj budzi się do życia. Gdy po paru godzinach jazdy znajdujemy przyjemne miejsce, w którym możemy się zatrzymać, odsapnąć i zjeść banana z wczorajszym czapati. Kiedy w każdej chwili, widząc coś co nas zainteresuje – piękne jezioro, kolorowe pole czy górujący nad domami dach świątyni – możemy zjechać z drogi i tam zajrzeć. Kiedy w wiosce, do której przyjeżdżamy wszyscy witają nas uśmiechami, są pomocni i przyjaźni. Dzieci wesoło otaczają rykszę, prowadzą nas do hotelu, pokrzykując, naciskając na trąbkę i kłócąc się kto może usiąść na siedzeniu. Gdy znajdujemy przyjemny hotel za rozsądną cenę, a wieczorem idziemy do lokalnej knajpki i wybieramy często jedyną dostępną potrawę. Nawet kiedy jest to zwykły dal, zawsze jest świeży, każdy jest nieco inaczej przyprawiony, albo ma jakiś nietypowy składnik. Po całym dniu zmagań na drodze smakuje doskonale.

Przez większość czasu jest jednak inaczej. Godzinami trzeba zmagać się z dramatycznie złymi drogami. One wyglądają jak po wieloletniej wojnie, bombardowaniach i przejazdach tysięcy kolumn czołgów. Wokół samochody, motocykle, traktory, kombajny, rowery, dziwne pojazdy własnej konstrukcji, szalejące autobusy i ciężarówki z ogłuszającymi klaksonami. Ciężarówka jadąca z przeciwka wyprzedzanie rozpoczyna w dowolnym dla siebie momencie sygnalizując długimi światłami, że jadący swoim pasem polski rykszarz powinien zjechać na bok, zwolnić, a czasem wręcz się zatrzymać. Kierowca wyprzedzającego nas autobusu niemiłosiernie nadużywa klaksonu, który eksploduje nam prosto w ucho. Kiedy tylko zrówna się z naszym pojazdem, jego pomagier wystawia rękę, a potężny pojazd spycha nas z drogi wymuszając hamowanie. Duże pojazdy włączają się do ruchu kompletnie nieoczekiwanie, bez sprawdzenia czy coś jedzie po drodze. Inni kierowcy powinni to przewidzieć.

Co chwila musimy omijać zwierzęta. Psy są w miarę łatwe, bo reagują na klakson, chociaż widzi się tutaj tyle ich trupów, że za każdym razem mam podejrzenie, że może niektóre z nich to samobójcy, którzy nieoczekiwanie rzucają się pod koła. Kozy zwykle trzymają się w grupie i przechodzą przez drogę całymi stadami. Najtrudniejsze są krowy. Decyzje o przejściu przez jezdnię podejmują nieoczekiwanie, kompletnie nie zwracają uwagi na jadące samochody i często zmieniają swoje decyzje.

Jazda tutaj wymaga zatem nieustannego skupienia. To jest jak gra zręcznościowa, level pro. Każde oderwanie wzroku od drogi może zostać ukarane wjechaniem w gigantyczną dziurę. Dodatkowym utrudnieniem są punkty opłat za drogi. Mimo, że ryksze i motocykle są zwolnione z opłat, panowie nierzadko spróbują naciągnąć nas na kilkadziesiąt rupii. Najczęściej kończy się to krótką wymianą zdań i zdecydowanym przejazdem przez bramkę. W ekstremalnych wypadkach pan kurczowo trzymający się rykszy wykonuje desperacki slajd na klapkach, dając za wygraną tuż przed krawężnikiem. Miałem kilka sytuacji, które spowodowały przyspieszenie mojego tętna oraz palpitację serca kierowców ostro hamujących jadących z przeciwka ciężarówek. Zdarzyło mi się przecenić przyspieszenie bolidu. Raz skończyło się to przycierką o wyprzedzany traktor i efektownym poślizgiem rykszy.

Niezwykle trudno w takiej podróży o chwile spokoju. W każdym miejscu natychmiast wokół rykszy gromadzi się wianuszek ludzi. Setki razy musiałem odpowiadać na te same pytania. Where from? Where going? Your auto? How much? Petrol? Distance per one liter? Nawet kiedy zatrzymywałem się na kompletnym pustkowiu, siadałem sobie na tylnym siedzeniu rykszy i zamykałem oczy, to gdy otwierałem je po kilku minutach, miałem przed sobą zdziwioną twarz Hindusa.

Na ostatnim odcinku z Varanasi do Kalkuty miałem też wreszcie pasażera. To ciekawe, bo wydawało mi się, że sporo osób może być zainteresowanych możliwością przejażdżki rykszą i zobaczenia Indii z zupełnie innej perspektywy. Większość osób okazywała jednak raczej zdumienie i brak zrozumienia. Zamiast ekscytacji były więc spojrzenia pełne politowania. W Ellorze, gdzie czekałem na autobus powrotny do Aurangabadu, kiedy kilka autobusów z rzędu nie zatrzymało się na przystanku, podszedłem do czekających obok Francuzki i Walijczyka. Zapytałem czy nie ma jakiejś alternatywnej opcji powrotu. Bret powiedział, że niby moglibyśmy wziąć rykszę, ale pomysł tłuczenia się 30 kilometrów w tej małej puszce wydał mu się niedorzeczny. Rozbawiony powiedziałem, że to śmieszne dość, bo ja właśnie jadę czymś takim do Kalkuty. Chyba nie uwierzył. Jedynymi osobami, które wyrażały zainteresowanie i aprobatę dla takiego pomysłu byli Polacy. I tak w Varanasi przy śniadaniu na tarasie Magda, sąsiadka z Mokotowa, w ciągu kilku godzin zdecydowała się zwrócić swój bilet do Kalkuty i następnego ranka siedziała już ze mną w Rykszy. Myślę, że nie żałowała tej decyzji. Góra prezentów jakimi obsypała mnie w podziękowaniu chyba to potwierdza. Jej koleżanka, która dojechała z Polski do Kalkuty przywiozła specjalnie dla mnie kilogram kabanosów, kiełbasę i butelkę ginu. Dobre polskie mięso po ponad dwóch miesiącach wegetarianizmu to duża przyjemność.

Na ostatnim odcinku obyło się bez przygód. Pięknym akcentem była z pewnością wizyta w Bodhgaya. Znajduje się tam przepiękna świątynia buddyjska z VI wieku, zbudowana obok drzewa, pod którym Budda doznał olśnienia. Wyruszając do Kalkuty oboje byliśmy lekko zestresowani przejazdem przez Bihar, który uchodzi za stan niebezpieczny, głównie ze względu na panującą tam biedę. W przewodnikach pisze się, że wciąż na porządku dziennym są tutaj zasadzki na drogach i porwania. Jak zwykle rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Dla nas Bihar był wyjątkowo gościnny. Nigdzie chyba na mojej trasie ludzie nie byli tak przyjaźni i bezinteresowni.

Wjazd do Kalkuty, do której dotarliśmy czwartego dnia podróży, był dla mnie niezwykle silnym emocjonalnym przeżyciem. Miałem wręcz ochotę wykonać Solberga po dojechaniu na miejsce, ale obecność Magdy nieco mnie onieśmieliła. Wieczorna jazda po Kalkucie była zresztą również jednym barwniejszych akcentów rykszowego czelendżu. Magda powiedziała potem, że dawno żaden facet jej tak nie zaimponował. Ruch, zamieszanie, hałas klaksonów, duszący smród spalin i nieprzewidywalne zachowania kierowców rzeczywiście robią mocne wrażenie. Ja jakoś samą Kalkutą nie bardzo się emocjonowałem, ale przeżywałem fakt zakończenia całego etapu podróży. Muszę powiedzieć, że czuję dużą satysfakcję, że udało mi się przez całą tę przygodę przebrnąć i poradzić sobie z czającymi się na mnie przeciwnościami. W Indiach nie obawiam się już chyba niczego i czuję się mocnym zawodnikiem. Bangladeszu, napierdalaj.



Zajazd przy drodze.













Pasażerka.

Foto Magda Pękacka.
Nie wiem nawet gdzie to było. Ale Sułtan Farid Ud Din Sher Shah wybudował to mauzoleum sam sobie.

Bodhgaya.

Świątynia w kurze.

Terakotowe świątynie w Bishnupur.

Foto Magda Pękacka.




Przy okazji jeszcze słowo o Varanasi. To jedno z obowiązkowych miejsc w Indiach. Miejsce, które dostarcza silnych wrażeń. A dla mnie przede wszystkim miejsce, w którym szczególnie silnie odczuwa się drastyczne często w Indiach zetknięcie sacrum i profanum.

To tu w wodach Gangesu żegna się z tym światem każdy hindu. Zwłoki większości ludzi są palone na drewnianych stosach na ghatach Varanasi, a ich prochy trafiają do rzeki. Ci, których na to nie stać mogą być skremowani tańszą, elektryczną metodą. Jest kilka grup osób, którzy są uznawani za czystych i nie są kremowani. To dzieci, kobiety w ciąży, bramini i pogryzieni przez kobry. Ciała tych osób są zatapiane w Gangesie. Kiedy takie ciało uwolni się od kamienia, wtedy spływa sobie spokojnie w dół rzeki. Takie widoki także nie są tu rzadkością.

Z jednej strony zatem mocny duchowy rytuał pożegnania zmarłego. Z drugiej przemysłowy właściwie sposób, w jaki się to odbywa. Miejsce kremacji działa 24 godziny na dobę. Non stop, niezwykle sprawnie, ustawiane są kolejne stosy. Ich konstrukcja zapewnia efektywne spalenie, które trwa około półtorej godziny. Specjaliści od palenia to domowie. Właściciele największego tutejszego miejsca kremacji są niedotykalni, ale z racji pobierania sowitych opłat za palenie zwłok (ok. 10 tys. rupii) są niezwykle wpływową i potężną rodziną. Mieszkają w dużej willi przy ghatach. Co chwila przynoszone są kolejne ciała. Są one obudowywane drewnem, o takim kształcie, aby jak najbliżej przylegało do ciała. Rodzina zmarłego nie uczestniczy w tym wydarzeniu. Zawsze jest jednak tłumek gapiów i turystów, których miny najczęściej okazują zdegustowanie i obrzydzenie. Jedyne czego tu nie można robić, to zdjęcia. Poza tym jest wszystko jak zwykle. Tony śmieci, psy, krowy, kupy, jedzenie, czaj, gwar i duszący dym. Zaraz obok ghatu, wieczorem, młodzi chłopcy rozgrywają partyjkę krykieta. No i odrobina czarnego humoru, która jakoś mnie rozbawiła. Bo umieszczenie przy samym ghacie, zaraz nad górami drewna używanego do kremacji zmarłych, szyldu reklamowego niemieckiej piekarni, wydaje się niefortunne.

Kolejny ważny element w życiu religijnym hindu to kąpiel z Gangesie. Wiadomo, że ta rzeka to ściek. Np. spływ osadów w Gangesie ma poziom 2177 mln ton na rok. Dla porównania Nil ma 110 a Dunaj 67. Stężenie bakterii coli w niektórych miejscach przekracza hinduską normę blisko 10 000 razy. To nie przeszkadza tysiącom ludzi na brzegach w wykonywaniu uświęconych ablucji. Jedni robią to ze zrozumiałym namaszczeniem i powagą. Inni po prostu wskakują do wody na główkę i wykonują parę rundek kraulem. Wiele osób nabiera wody z Gangesu w usta. Większość kończy na przepłukaniu i wypluciu, ale zdarzają się i tacy, którzy świętą wodą chcą się napełnić. Najmocniejsze wrażenie robią kąpiący się w miejscu kremacji zwłok. Wchodzą to wody przez popieliste błoto spalonych ciał. Powagę całego procesu, który szczególnie o świcie wygląda jednak poruszająco, psują setki łodzi pływających po rzece. Każda z nich wypełniona turystami trzymającymi w rękach aparaty fotograficzne. Co chwila błyskają flesze.

Kolejna rzecz, która w Varanasi jakoś szczególnie rzuca się w oczy, to właśnie turyści. Po pierwsze jest ich tu sporo. Ale przede wszystkim wyjątkowo się tu odróżniają od tłumu Hindusów. Wrażenie absolutnych ufoludków robią turyści z wyższej półki. Tacy, którzy mieszkają w dobrych hotelach, jedzą w sterylnych restauracjach, zakładają czyściutkie wyprasowane ubrania po czym przychodzą na ghaty. Każdy ich krok wydaje się być robiony z wysiłkiem i niepewnością. Nogi im się czasem aż trzęsą. Kurczowo trzymają się za torebki w obawie przed potencjalnymi złodziejami. Na twarzach obrzydzenie pomieszane ze strachem. Do tego koniecznie wymuszony uśmiech. No bo przecież są na wakacjach. Rozkoszują się Indiami.

Druga kategoria to luzacy. Obowiązkowo mundur zachodniego podróżnika, zakupiony zaraz po przyjeździe do Indii – luźne, kolorowe portki ze zwisającym krokiem, rozchełstana koszula, jakaś szmaciana torba na ramieniu, liczna biżuteria, bransoletki, koraliki. Panowie powinni mieć zapuszczoną wakacyjną brodę. Pogodnie znoszą zaczepki naciągaczy, zagadają z dzieciakami, pogłaszczą je po głowie, wypiją jakiś czaj na ulicy, a wieczór spędzą w hotelowej restauracji na dachu, gdzie zbratają się z innymi brodaczami, zjedzą bezsmakowe curry not spicy, złagodzone pod turystę i spędzą parę godzin na fejsbuku. Czasem jeszcze przed snem pośpiewają i pograją na gitarze. Wesoło, przyjaźnie, bezproblemowo. Is it your first time in India?

I wreszcie tacy, którzy już odjechali i próbują być Hindusami. Odlatują zatem siedząc wśród rozśpiewanych lokalesów, siedzą na ziemi i popijają jakieś napary z mnichami, wpadają w transy, karmią dzieci albo włażą w slipach do Gangesu.

Coraz więcej tu narzekam. A ja oczywiście w ogóle nie jestem turystą. Idę do pizzerii z widokiem na krematorium.









Manikarnika Ghat. Główne miejsce kremacji.

Jak się odwrócimy, to zobaczymy płonące ciała..


Biały włazi.






Plaża po drugiej stronie Gangesu.

3 komentarze:

  1. Kuba, jesteś Mistrzem, przejazd taką pomarańczową Ninją to mistrzostwo świata! pozdrowienia z Au.

    OdpowiedzUsuń
  2. Halo Wojtek. Ty podobno wkrotce znowu bedziesz w Azji wiec masz szanse na podobna akcje. Bangladesz bylby znacznie przyjemniejszy na taka wyprawe niz Indie. Idealne klimaty na ryksze. Dawaj znac na bradypus@wp.pl jakie plany. moze sie gdzies zlapiemy.

    OdpowiedzUsuń
  3. są jeszcze tacy co włóczą się po nocy i nad ranem po prostu patrząc :). z waranasi zostało mi przemyślenie że skrajną głupotą jest próbować mierzyć i pojmować to co w tym kraju moimi polskimi kategoriami i że jedyne co to można po prostu patrzeć :)
    dobrze się Ciebie czyta :)
    Beata (z grupy zachwycającej się pomysłem z rikszą :))

    OdpowiedzUsuń