niedziela, 4 grudnia 2011

Bangladesz się uśmiecha

 
Skojarzenia z Bangladeszem? Podejrzewam, że większość osób nie ma żadnych. Albo na wszelki wypadek są negatywne. Najczęstszą reakcją na wieść o wizycie w tym kraju jest: „O Boże! Po co?”. Część osób ma skojarzenia z produkcją ubrań, bo coraz więcej metek ma stempel ‘Made in Bangladesh’. Ciekaw jestem, tak szczerze, jaki procent Polaków wie gdzie znajduje się ten kraj. Podejrzewam, że może z tym nie być najlepiej. Ale zawsze możemy się pocieszyć, że wiedza mieszkańców Bangladeszu na temat Polski jest jeszcze słabsza. Ja się mogę przyznać, że przed przyjazdem tutaj znałem trochę ogólników. Że dawniej terytorium Bangladeszu wchodziło w skład Wielkich Indii. Że po wyzwoleniu się Indii spod panowania Brytyjczyków, wydzielił się z nich muzułmański Pakistan. A że kryterium podziału była tu religia, to w jego skład wszedł Wschodni Bengal, czyli tereny dzisiejszego Bangladeszu. Że to jeden z najbiedniejszych krajow na świecie. Że gra się tu w krykieta. I że jest tu dużo wody. No i się okazało, że się nie myliłem. Bangladesz przyniósł jednak ponadto mnóstwo niespodzianek. Miłych niespodzianek.
Ja rzeczywiście też się trochę obawiałem, że to mogą być takie drugie Indie, tylko bardziej hardkorowe, bo jeszcze biedniejsze i jeszcze bardziej syfiaste. Porównań z Indiami, ja przynajmniej, po ponad 3 miesiącach tam spędzonych, nie potrafię unikać. Tym bardziej, że jeszcze tak niedawno to był jeden kraj. No i gęby właściwie te same.
Pierwsze pozytywne sygnały dostaję już na granicy, którą przekraczam w Benapole, niedaleko Kalkuty. Jakiś koleś wskazuje mi drogę do odpowiedniego budynku i podaje blankiet celny. Podpowiada jak wypełnić. Nic nie oczekuje w zamian. Uśmiecha się, dziękuje i odchodzi. Celnicy są uroczy, trochę onieśmieleni słabą znajomością angielskiego, ale pomocni i bezproblemowi. Ciągle się uśmiechają. Zaraz po przejściu granicy dosiadam się do rykszy – uwaga – elektrycznej. To kolejny pozytywny akcent. Znaczy się Bengalczycy zmyślni są, może nawet trochę proekologiczni. W każdym razie Hindusi na to nie wpadli, mimo że benzyna u nich droga jak cholera. Dzięki tym wehikułom jest tutaj stosunkowo cicho, co jest dla mnie kolejnym plusem dla Bangladeszu. W rykszy siedzi już dwóch innych panów. Po drodze zadają parę pytań kontrolnych. Robią to jednak z ciekawości i życzliwości. Pomagają wyciągnąć plecak, odprowadzają pod sam autobus, pomagają kupić bilet. Nie oczekują nic w zamian. Co więcej nikt mnie nie próbuje naciągnąć. W autobusie co chwila ktoś się do mnie uśmiecha. Dwóch młodych chłopaków siedzących przede mną próbuje zagadywać. Najpierw konsultują między sobą szeptem jak to powinno brzmieć po angielsku, a potem jeden z nich, ten odważniejszy, zadaje pytanie. Znowu konsultacja i kolejne pytanie. Wysiadam z autobusu i idę spory kawałek do centrum Jessore. Ludzie mnie pozdrawiają, machają, uśmiechają się uroczo, co chwila ktoś zaprasza do siebie, chcą się czegoś o mnie dowiedzieć, uścisnąć mi rękę. Pan z kwiaciarni wręcza mi różę. Ktoś płaci za moją herbatę. Ktoś chce zapłacić za rykszę dla mnie. Po chwili podchodzi młody chłopak z rowerem. Oferuje, że podprowadzi mnie do hotelu. Po drodze sobie miło gadamy.
No i tak tu jest ciągle i wszędzie. I wszystko to z naprawdę szczerym, pełnym i niewymuszonym uśmiechem. Nie byłbym oczywiście sobą gdybym nie przyznał też, że jakoś około trzeciego dnia staje się to sporym testem dla mojej wątłej cierpliwości. To wszystko jest przemiłe i najczęściej bezinteresowne, ale jednak zwykle rozmowa ogranicza się do kilku podstawowych pytań, zawsze tych samych. A niech nawet co dwudziesta osoba w najgęściej zaludnionym kraju na świecie (nie liczac dziwnych tworow, jak rozne Monako, Watykany, itp.) zechce ci zadać tych kilka pytań, to nietrudno sobie wyobrazić jak to wygląda. Czasem jest ciężko, kiedy wychodzę o 7 rano z hotelu, wypoczęty po odpowiedzeniu poprzedniego dnia kilkadziesiąt razy na te same pytania i nie mija 10 sekund, a już znowu słyszę: „Sir, your country?” Jeśli się ma towarzysza, to przynajmniej można się jakoś podzielić obowiązkami celebryty, ale gdy podróżuje się w pojedynkę, cały ciężar odpowiedzi i odpowiedzialności ciąży na jednej osobie. Ale naprawdę, kiedy nie idzie za tym jakiś interes do załatwienia, to jest to do zniesienia nawet dla mnie. Tutaj jedynym interesem może być chęć zdobycia numeru telefonu lub e-maila, czy zrobienia sobie zdjęcia i wrzucenia pewnie na fejsbuka czy pochwalenia się znajomym. No może jeszcze kilka razy zdarzyło się, że rozmowa zmierzała ku jakiejś pomocy w załatwieniu wizy do Polski. No bo nagle okazuje się, że koleś który nie potrafi nawet dobrze wymówić nazwy naszego kraju mówi, że go bardzo lubi, że ma tam kilkoro znajomych i że próbował sobie wizę wyrobić jakiś czas temu, ale się nie udało. Ja zadaję wtedy parę pytań o Polskę, gdzie załatwiał tę wizę, które miasto w Polsce sobie upodobał albo jak mają na imię jego polscy znajomi i temat się kończy, na wesoło.
 
Ciekawe też, że w prawie wszystkich rozmowach z Bengalczykami, które wyszły poza standardowy zestaw pytań, miałem wrażenie, że oni lubią zadawać pytania, czasem nawet ciekawe, ale nie słuchają odpowiedzi, dość szybko przerywając ją kolejnym pytaniem. Chłopaki (bo rozmawiałem oczywiście tylko z facetami, kobiety poopatulane najczęściej, co najwyżej się uśmiechną i powiedzą „Hello”) potrafią też sobie robić dobry PR. Chłopak, który pracuje w okienku banku zapytany o zawód odpowie, że jest bankierem. Pan pracujacy w kiosku z napojami i słodyczami jest biznesmenem. Każdy pracownik hotelu jest jego menedżerem. Dziś na przykład rozmawiałem z jakimś chłopakiem na murku przy plaży. Najpierw powiedział mi, że jest rybakiem i pokazał, że ma tuż obok chałupę. Jednak juz po kilku minutach rozmowy, gdy zapytałem go ile kosztuje nocleg w pobliskim hotelu, podał cenę i powiedział, że jest jego właścicielem. Po chwili pomachał do przejeżdżającej ciężarówki mówiąc: „Yes, that’s my truck”.

Rahman pracuje w network marketingu. Probowal mnie zwerbowac. Wierzy, ze za 3 lata bedzie zarabial 8 tys. dolarow miesiecznie.


 
W przewodniku napisali, że mieszkańcy Bangladeszu są narodem dumnym. I to chyba prawda. Nie ma tu takiego bezmyślnego gapienia się na turystę. A jeśli ktoś mi się przygląda, to kiedy nasze spojrzenia się spotkają, on albo odwróci głowę albo się szeroko uśmiechnie i coś spróbuje zagadać. Nie ma zbyt dużo targowania się. Jak się proponowana cena nie podoba, to trudno. Nie przepadają tez za Hindusami. Podkreślają swoją historię. Często w rozmowach pojawia się walka o wolność i rok 1971. Ale mają też Bengalczycy kompleks na punkcie swojego kraju. Kiedy pada częste pytanie o moją opinię na temat ich kraju, czasem nie czekając nawet na odpowiedź odpowiadają: „Yes, Bangladesh is a very poor country”.
 
Ja tymczasem pod wieloma względami jestem pozytywnie zaskoczony. Znowu porównując do Indii, mam wrażenie, że Bangladesz jest krajem znacznie bardziej ‘cywilizowanym’. Naczynia i sztućce czy to w restauracji, czy przy wózkowym ulicznym stanowisku z chotpoti są co chwila przepłukiwane czystą wodą. Warzywa są zawsze świeżo umyte. Stoły nawet w podlejszych knajpach są regularnie przecierane. Fakt, czasem talerz po umyciu wycierany jest podejrzaną ścierką, ale zanim pojawi się na nim na przykład paratha czy roti (plackowe ciastowe pieczywo) wykładany jest czystą gazetą. Ba, w wielu ulicznych czajowniach, szklanka po przepłukaniu w wodzie, zalewana jest jeszcze wrzątkiem. No i, przynajmniej w niektórych częściach kraju, można się wreszcie napić porządnej czarnej herbaty (tu nazywanej czerwoną). Takiej jaką znamy np. z Turcji. Piekielnie mocnej, świeżo parzonej, tu podawanej w większych filiżankach. Tyle, że ta jest jeszcze lepsza. Właśnie, nawet na ulicach herbata podawana jest w szklankach. Nie spotkałem się tu na razie z plastikami, tak popularnymi w Indiach.
 
Drogi. Ok. W tym kraju posiekanym rzekami, stawami i terenami zalewowymi sieć dróg jest dość skąpa. Podróżowanie lokalnymi autobusami, które dłużej stoją niż jadą, trwa niemiłosiernie długo. Ale te drogi są znacznie lepszej jakości niż te, których doświadczyłem w Indiach. Nie ma tutaj też przerw w dostawach prądu. Ponadto w Bangladeszu nie czuje się aż tak wielkiej przepaści między biednymi i bogatymi. Podobnie jak nie czuje się tak ogromnych różnic między miastami a prowincją. I ta średnia, która z tego wypada dla mnie robi lepsze wrażenie. A biorąc pod uwagę ponad 6% wzrost gospodarczy tego kraju, jego ogromny niewykorzystany dotąd potencjał turystyczny i, co chyba najważniejsze, mentalność ludzi, którzy wydają się znacznie bardziej aktywni, pracowici i kreatywni niż Hindusi, to ja jakoś naprawdę pozytywnie widzę przyszłość Bangladeszu.
 
A przy okazji. Jak komuś się wydaje, że dużo pracuje, nie ma czasu na życie prywatne, na swoje pasje i że jest wykorzystywany, to niech sobie pomyśli o Bangladeszu. Tu zwykły śmiertelnik pracuje 7 dni w tygodniu, od 8 do 22, ma 14 dni urlopu w roku i zarabia jakieś 3 dolary dziennie.
 
Zatem bieda oczywiście jest potworna. Widać ją szczególnie mocno poprzez liczbę i bardzo młody wiek pracujących dzieci. W restauracjach ze stołów sprzątają chłopcy, którzy mają czasem po 7-8 lat. Na polach czy przy łowieniu ryb pomagają jeszcze młodsze dzieciaki. Ale też z drugiej strony nie widać takiego zeszmacenia ludzi jak w Indiach. Ludzie nie pokładają się na ulicach. Nie ma tych śmierdzących stert śmieci. W ogóle nie ma tych intensywnych hinduskich smrodów. Jedzenie też jest moim zdaniem bardziej finezyjnie przyprawiane, lżejsze. Na śniadanie bez problemu można dostać jajko, do herbaty zjeść bułkę drożdżową. Ale fakt, menu większości tanich restauracji, na śniadanie, obiad i kolację ogranicza się do warzyw w curry i dalu. Czasem pojawia się mięso i owoce morza, ale ze względu na wyższą cenę, nie cieszą się dużą popularnością. Ja też się już przystosowałem. Dal jem czasem dwa razy dziennie. No i wszedłem na kolejny poziom jedzenia rękami. Dotąd były to tylko potrawy jedzone za pomocą plackowatego pieczywa. W Bangladeszu rękami jem również potrawy z ryżem. Nawet mnie to bawi jakoś. Ale chyba jeszcze nie robię tego w pełni profesjonalnie, bo wzbudzam spore zainteresowanie w knajpach. I takie uśmieszki jakieś, komentarze. Dzisiaj się nade mną dwóch chłopaków zlitowało. Zupełnie jak na treningu sportowym. Najpierw pokazali mi technikę ukręcania kupek ryżowych i trzymania porcji między palcami. Potem przyglądali się bacznie jak sobie radzę zjadając rybę z ryżem. Zmotywowali odpowiednio, chwaląc, mówiąc, że jest dobrze. Na koniec powiedzieli, że teraz to już tylko kwestia ćwiczeń. Życzyli mi powodzenia i sobie poszli.





Dworzec w Khulna.

Bagerhat.

Bagerhat.


Mongla.
Mongla.

Barisal.

Chittagong.
Chittagong.




W oddali zadumany David Hasselhoff.

Moja Mama słusznie zauważyła po którymś z poprzednich wpisów, że taka podróż, to także podróż w czasie. W Bangladzeszu, chyba ze względu na sielankową atmosferę tego kraju, to przemieszczenie w czasie odczuwa się jeszcze silniej. Prymitywne sprzęty rolnicze, łowieckie czy rzemieślnicze, a często ich brak, zapewniają widoki sprzed wiekow. Całe rodziny grzebiące się gołymi rękami w błocie przygotowując pola uprawne. Chłopaki polujący na ryby za pomocą patyka. Rybacy wychodzący w morze pieszo, z przywiązanymi do pasa pływakami, własnoręcznie zarzucający sieci. Albo facet na ulicy ostrzący noże na kole napędzanym pedałami. Siła mięśni ludzkich wciąż stanowi tu podstawę wielu zawodów. Tragarze, przenoszący towary na głowach albo na ramieniu na amortyzującym kawałku drewna. Piesi rykszarze na bosaka, biegiem ciągnący swoich pasażerów rozpartych na siedzeniach. Do tego całe mnóstwo drobnych szczegółów. Ryksze, które zamiast świateł mają świeczki. Rybackie łodzie przypominające antyczne statki fenickie. Syrena wozu strażackiego, którą ręcznie napędza jeden ze strażaków. Zęby myte patykiem. Wystawiana przez okno ręka, która pełni rolę migacza. Ciężarówki, samochody i rowery pamiętają czasy sprzed odzyskania niepodległości, a dodatkowo sentymentalnie nastrajają nie istniejące już u nas zawody, jak choćby przepisywacz dokumentów, pracujący oczywiście na maszynie. Najsilniej chyba to przesunięcie czasowe poczułem kiedy kilka dni temu miałem ambitny plan pokonania nieco ponad 300 km z Borisal do Chittagong w ciągu jednego dnia. Najpierw musiałem pojechać autobusem do Madaripur. Następnie kolejnym autobusem do Shariatpur. Tam złapałem autobus, który miał mnie zawieść do Chandpur. Już wtedy wiedziałem, że tam będę musiał nocować. Ale jakież urocze było moje zaskoczenie, gdy kiedy już myślałem, że lada moment dojedziemy na miejsce, nagle droga się skończyła, autobus wysadził pasażerów i zawrócił. Okazało się, że ostatnie kilkanaście kilometrów będziemy musieli pokonać łodzią. To był jeden z magicznych momentów w Bangladeszu. Nagle zupełna cisza. Wspaniała rzeka, zachodzące słońce. Podpływa spora łódź. Na pokład ładują się pasażerowie. Brakuje dziada z babą. Kupa pakunków. Kaczki jakieś łażą, w siatkach gdaczą kury. Ja włażę z kilkoma facetami na dach łódki. Ruszamy. Po chwili rozmowy wszyscy milkną. Słychać tylko miarowy stukot starego silnika łodzi. Podróż trwa około godziny. Wokół mnie przyjaźni muzułmanie. Cudowne widoki. W końcu słońce wpada za chmury (tutaj jakoś dziwnie słońce nie zachodzi powoli za horyzontem, tylko nagle znika z nieba). W tym momencie sternik daje znak, aby zrobić na dachu miejsce, a kilku zagorzałych zaczyna wieczorny salah, który w tych warunkach robi ogromne wrażenie (i jednocześnie pokazuje, że Bangladesz nie jest krajem bardzo ortodoksyjnym, bo na modlitwę decyduje się 6 spośród kilkudziesięciu pasażerów łodzi).

Swoją kolejną krótką podróż w czasie zapewniłem sobie wczoraj. W moich ukochanych klapkach adikach po ponad czterech miesiącach urwał się jeden z pasków. W Warszawie już dawno bym je wyrzucił, a już na pewno przy takim defekcie. Tutaj natomiast poszedłem do ulicznego szewca, który za 10 taka (50 groszy) przyszył pasek i klapki jeszcze trochę pociągną.

Bangladesz, jak na razie, miło mnie podrapał za uchem.



Szkola.

Lodka do Chandpur.

Faceci w lodce.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz