wtorek, 4 października 2011

Bumbaj



Delhi jest jak chlaśnięcie brudną, zatęchłą, śmierdzącą ścierą. Kał, uryna i pot mieszają się w nim z jedzeniem i wodą. Gdy mówiłem komuś, że jadę do Bombaju (wciąż jakoś bliższa mi jest dawna nazwa niż obecny Mumbai) większość osób pytała po co. Uciekaj stamtąd jak najszybciej. Z jednej strony zatem cieszyłem się ogromnie na przyjazd do jednego z moich od dawna wymarzonych miejsc, z drugiej obawiałem się podobnej degrengolady jak Delhi. Kiedy patrzyłem z autobusu na ogromne przestrzenie slamsów przemieszanych z normalnymi dzielnicami mieszkalnymi i biurowymi moje obawy jeszcze wzrosły. Gdy po dwóch godzinach przebijania się przez miasto w porannym ruchu wysiedliśmy na ulicę, okazało się, że jesteśmy jeszcze kilkanaście kilometrów od centralnej stacji kolejowej. Para Niemców, z którymi jechałem jednym autobusem powiedziała, że zostanie w mieście najwyżej na jedną noc i uciekają na Goa. Zaproponowałem żebyśmy razem koleją dojechali do stacji Churchgate, w okolicy której znajduje się najwięcej hoteli. Widać było, że szykowali się raczej na wzięcie taksówki, ale zdecydowali się pójść ze mną. Ich miny robiły się coraz kwaśniejsze gdy szliśmy w upale do stacji. Kiedy zobaczyli pociągi kompletnie obładowane ludźmi, uwieszonymi u drzwi, dyskretnie powiedzieli, że zanim znajdą hotel muszą się zorientować skąd jest ich pociąg na Goa i się pożegnali. Muszę przyznać, że początek mojej znajomości z Bombajem był trudny. Najpierw musiałem wbić się do pociągu z plecakiem wraz z tabunem ludzi wciskających się do wagonu. Potem w pełnym słońcu długo szukałem taniego hotelu. Po drodze trafiłem na szczęście nad morze. Piękna zatoka z wieżowcami na wybrzeżu poprawiła mi nastrój. W międzyczasie dwóch kolesi pobiło się z mojego powodu na ulicy. Jeden próbował zachęcić mnie do swojego hotelu, drugi liczył na prowizje z innego. W końcu znalazłem coś odpowiedniego. Co prawda to jak dotąd najmniejszy pokój, w jakim mieszkałem, ale cena dobra, lokalizacja przednia i mam okno, co nie jest w mojej podróży normą. Po pierwszym spacerze po mieście jestem już spokojny, że Bombaj będzie mi się podobał. Kolonialne budynki Bombaju, piękne parki, piętrowe angielskie autobusy pomieszane z tutejszą egzotyką, kolorytem i tropikalną roślinnością również robią niesamowite wrażenie. No i wreszcie ‘Hello Sir’ w Bombaju praktycznie nie istnieje. Tutaj jest ‘What’s up buddy’.

Bombaj na każdym kroku dostarcza niezwykle silnych wrażeń. Jest cudownie położony na wyspie połączonej mostami z lądem. Czuje się więc powiewy morskiego wiatru, a kiedy zechcemy, po chwili możemy stanąć na brzegu i spojrzeć w tzw. bezkres. Architektura miasta w wielu miejscach jest bardzo dobra. I mówię nie tylko o południowej, kolonialnej części miasta, ale także o nowszych jego częściach. Jak choćby dobra dzielnica zamożnej klasy średniej, Malabar Hill. Apartamentowce położone na wzgórzu, zaopatrzone w ochronę, często mające elegancki podjazd dla samochodów, jak w dobrych hotelach. A pod co lepszymi budynkami stoją Maserati, Mercedesy, BMW. Na ulicach hinduscy chłopcy wyprowadzający rasowe buldogi swoich pracodawców. Bardzo przyjemnie prezentuje się Juhu, dzielnica ekskluzywnych hoteli, mniejszych budynków mieszkalnych i bardzo ekskluzywnych willi. Miło chodzi się po dzielnicy Bandra, pełnej eleganckich sklepów. Mnóstwo jest knajpek w naszym dobrym zachodnioeuropejskim stylu, ale także tych lokalnych. Może przykłada się w nich mniejszą wagę do wystroju, ale jedzenie jest doskonałe. Na ulicach pełno jest jedzenia sprzedawanego ze straganów. Tutaj to wszystko wygląda jakoś apetyczniej niż w innych miastach Indii. Higieniczniej, a jednocześnie bardziej kolorowo. No i smakuje też dużo lepiej. Mogę powiedzieć, że w Bombaju polubiłem indyjskie jedzenie. Więcej uwagi przykłada się tu do szczegółów, do sposobu prezentacji i podania. I przede wszystkim jest bardziej różnorodnie. Pomaga także fakt, że nie widać tutaj zwierząt na ulicach, a nieliczne krowy są zwykle uwiązane gdzieś na uboczu i dokarmiane przez ludzi. Na każdym kroku zatem można zjeść somosy i inne głęboko smażone wynalazki w cieście. Tu bhelpuri, czyli świeżo prażony ryż i orzechy podawane w liściu lub kawałku gazety z kartoflami, ze świeżymi pomidorami, cebulą i dobrą mieszanką ziół oraz spryskane cytryną. Za chwilę masala dosa – naleśnik faszerowany kartoflami, cebulą, liśćmi curry. Na każdym rogu jest facet, który z góry kokosów (takich trochę innych, bo zielonych i nie włochatych) wybiera dla nas jeden i z niesamowitą sprawnością zestruguje jego czubek podając nam do wypicia ze słomką. Potem dosłownie trzema ruchami wygrzebuje kawałkiem skorupki biały miąższ ze środka. Roi się od stoisk ze świeżo wyciskanymi sokami owocowymi, fantazyjnie i bardzo kolorowo podawanymi. Dla mniej wymagających sok z trzciny cukrowej, która przepuszcza się przez proste własnoręcznie sklecone urządzenie prasujące. Na deser zestaw dopiero co pokrojonych owoców – ananas, arbuz, mango, papaja, banany, granat, jabłka. No i czaj oczywiście wszędzie, słodka herbata z mlekiem, najczęściej przyprawiona nieco indian stajl. W narożnej knajpie, z budki, z obwoźnego stanowiska, albo od pana, który po prostu łazi po ulicy z termosem.

W okolicach sądu i uniwersytetu spotkać można wreszcie inteligencję Bombaju. Tu chodzą poważni prawnicy i młode pokolenie wykształconych Hindusów. Niedaleko jest dzielnica biznesowa gdzie pełno jest młodych adeptów biznesu w czystych koszulach i pod krawatami. Można pójść na wystawę gdzie młodzi ludzie doceniają sztukę. Jest muzeum sztuki współczesnej, jest Centrum Nehru ze świetną wystawą historii Indii. Są także awangardowe, nowoczesne galerie zajmujące całe piętra kamienic. W teatrze kobiety w przepięknych wyjściowych wieczorowych sari i przyjazne spojrzenia ludzi myślących. I okazuje się, że teatr indyjski potrafi być naprawdę dobry. Kompletnie odmienny od idiotyzmu Bollywoodu (wiem, wiem, pewnie po prostu nie rozumiem, nie czuję, nie mieszkam tu, ale w dwóch gazetach czytałem recenzje filmów które są obecnie wyświetlane i żaden z nich nie przekroczył 1,5 gwiazdki na 5 możliwych – czyli krytycy są po mojej stronie, naród nie). W teatrze młodzi ambitni aktorzy i reżyserzy, odważne scenariusze mówiące otwarcie o problemach współczesnych Indii, również o tych, które są tabuizowane, a wszystko w awangardowej scenerii.

Dziwne może wydać się z perspektywy Warszawy czy innego dużego europejskiego miasta, że tak się tym emocjonuję i w ogóle o tym piszę, ale to mój pierwszy kontakt z prawdziwą sztuką od 4 miesięcy. Strasznie mnie te kilka prostych doznań ucieszyło.

Bombaj to także kwitnące życie nocne. Suketu Mehta pisze najwięcej o barach z tancerkami oraz o trochę o domach publicznych. Tutejsza dzielnica Kamathipura jest podobno największym burdelem na świecie. Z kolei w nocnych klubach bywa bardzo ekskluzywnie i można natknąć się na gwiazdy Bollywood. Ja do nocnej strony Bombaju nie miałem szczęścia. Kamathipura jest albo przereklamowana, albo poszedłem tam o zbyt wczesnej porze (ok. 21). Oczywiście tylko po to aby zobaczyć jak to wygląda, bo miało być bardzo kolorowo i ciekawie. I rzeczywiście jest to dzielnica o nadzwyczajnej żywotności. Tłumy ludzi, kolorowo, głośno, mnóstwo małych sklepów, zakładów, knajpek. Klimatyczne wąskie uliczki. W prawie każdej z nich kolorowy ołtarz z postacią bóstwa w środku. Przed jednym z nich religijne uniesienie, muzyka, tańce. Jeden mężczyzna w transie. Rzuca się, wykonuje demoniczne ruchy. Na koniec mdleje. W małych okienkach budynków widać ludzi, pracujących, odpoczywających, krzątających się. W kilku z nich wdzięczące się kobiety. Na ulicach jednak widziałem dosłownie kilka, rzeczywiście bardzo kolorowo ubranych, z wyzywającymi makijażami i gestami oraz minami nie pozostawiającymi złudzeń. Ale tego kipiącego seksu raczej brak.

Jeśli zaś chodzi o imprezy to chyba zabrakło mi dobrego lokalnego przewodnika po klubach. Jak to zwykle bywa w tej dziedzinie trzeba dobrze wiedzieć gdzie i kiedy pójść. Chciałem zobaczyć ten blichtr Bombaju. Wszystkie tego typu miejsca rekomendowane przez mój przewodnik z roku 2005 już nie istnieją. Jeden z klubów o godzinie 1 już się zamykał. W końcu trafiłem gdzieś gdzie mogłoby być nieźle, ale nie chcieli mnie wpuścić. Duży pan przy wejściu zapytał najpierw w jakim hotelu mieszkam. Trochę mnie to pytanie zaskoczyło, ale odpowiedziałem, że w Taj (najlepszy hotel w mieście). Niestety wtedy poprosił o kartę hotelową, którą nie dysponowałem. Próbowałem jeszcze negocjacji finansowych, ale kwota 2000 rupii (ok. 150 pln) za sam wstęp do lokalu bez możliwości nawet sprawdzenia wcześniej jak jest w środku to trochę sporo jak na moje możliwości budżetowe. Grzecznie więc wróciłem do mojego Guest House Delight.

















Nie zapominajmy jednak, że Bombaj to przede wszystkim ponad 20 milionowy gigant. Jest najbardziej zagęszczonym miastem na świecie. Berlin, najtłoczniejsze miasto Europy zamieszkuje 440 osób na kilometr kwadratowy, Singapur ma 990 osób, a w Bombaju jest 6855 osób na kilometr kwadratowy. W jego centralnej części liczba ta dochodzi do 390 000 osób. 2/3 ludności miasta zamieszkuje 5% jego powierzchni. W latach 1970-1980 przyrost liczby ludności miasta sięgał ok. 30%. W tym mieście co chwila dostajemy strzał, jakby ktoś znienacka chlasnął nas po twarzy.

Bum. Bajecznie położony na morzu w zatoce meczet Haji Ali. Droga do niego prowadzi długim wąskim chodnikiem. Idąc nią, prawie potykamy się o żebrzące dzieci, kobiety, mężczyzn, wielu niepełnosprawnych. Bród po prostu ich oblepia. Po obu stronach chodnika obrzydliwe błoto, pomieszane z tonami śmieci pozostawionymi przez cofające się z odpływem morze. Na kamieniach wszelkiego rodzaju ekskrementy. Smród zgnilizny. Tutaj też sprzedawane jest ze straganów jedzenie. A żeby wejść do meczetu oczywiście trzeba zdjąć buty. Po powrocie na ląd czuje jakby mi ktoś dziurę w brzuchu wydłubał. Mocny cios.






Bum. Plaża w pięknej zatoce w okolicach Malabar Hill. W oddali widok wieżowców biznesowego city. Zachód słońca. Ludzie całymi rodzinami siedzą na plaży. Niektórzy z dziećmi wchodzą do morza. Ja nie mogę oderwać oczu od wszelkiego rodzaju barachła pozostawionego na piasko-szlamie przez morze. Po brzegu chodzą bezdomni w poszukiwaniu co bardziej wartościowych fantów wyrzuconych przez morze. Skoro to osiada na plaży, to musi tego być sporo w tej wodzie. Jak można do niej wejść? Jak można sobie tu siedzieć i oglądać zachód słońca podjadając orzeszki? Na obrzeżach widać foliowe namioty oraz suszące się pranie.





Bum. O 4.30 rano próbuje znaleźć port, do którego codziennie przypływają kutry ze świeżym połowem. Próbuje iść na skróty. Trafiam w sam środek portowego slamsu. Wszystko tu śmierdzi trzy razy bardziej niż najgorsze śmietniska Delhi. Do tego ten rybny aromat. Co i rusz przebiega szczur wielkości bobra. Nad głową krążą wielkie drapieżniki i kraczą całe stada gawronów. Przelatujące co jakiś czas nietoperze nie odbiegają od nich wielkością. Jestem oczywiście w klapkach, więc odczuwam bolesną bliskość ze śmierdzącym błotem, po którym stąpam. Trochę się boję, bo jest jeszcze ciemno, ale włażę w głąb. Jest zadziwiająco ruchliwie. Wydaje się, że wszyscy są już na nogach. Co chwila mijam ludzi, głównie kobiety, niosących na głowach metalowe baniaki z wodą. Przy ujęciach wody kolejki. O dziwo mój widok nie robi na nich specjalnego wrażenia. Dzieciaki nawet nie zaczepiają i nie proszą o pieniądze. Większość osób jakby mnie nie zauważa. Niektórzy uśmiechają się i pozdrawiają – Good morning sir. Dochodzę do nabrzeża. Droga się kończy. Gdzieniegdzie, w tej śmierdzącej błotnistej mazi pokrywającej chodnik, wciśnięte pod stare łodzie, śpiące ciała. Wiele osób chodzi po tym na bosaka. Znowu przebiega szczur. Mam dość. Wycofuję się ze skrótu.





Bum. Trafiam w końcu do portu. Nadal jest ciemno. Nawierzchnia jeszcze gorsza niż w slamsie. Rybny smród aż dusi. W stronę nabrzeża zmierzają tłumy kobiet z dużymi miednicami na głowach. Faceci z podłużnymi drewnianymi wózkami. Przy drodze stoiska z koszami plecionymi chyba z trzciny czy czegoś podobnego. Podjeżdżają także ciężarówki i małe ryksze transportowe. Mijam małą przetwórnię rybną. Oczywiście tu również można coś zjeść i napić się czaju. Jakoś nie czuję głodu. Dla mnie chyba za wcześnie na śniadanie. Przy brzegu najpierw pas szlamu, z kilkoma starymi kutrami oraz masą śmieci i rybnych resztek. Dalej, w gęstej od odpadków wodzie, dziesiątki kutrów, jeden przy drugim. Na każdym zapalone światła i kilku facetów segregujących tony ryb na pokładzie. Podzielone według gatunków ryby wrzucają do koszy. Czasami dorzucają trochę lodu. Na zasadzie ‘podaj cegłę’ przerzucają towar na keję. Tu rozpoczyna się targowisko. Dominują kobiety. Wokół każdej kilka koszy i miednic. Ryby wszelkiej maści i wielkości. Od dwumetrowych gigantów, przez średnie i małe rybki, do krewetek i jakichś dziwnych żyjątek wyglądających trochę jak embriony, ni to ryb, ni ośmiornic, ni krewetek. Chodząc w tym tłumie staram się omijać pełne śluzu kałuże i rozgniecione na ziemi ryby. Wracam do hotelu. Byłem tam niecałą godzinę. Moje ciuchy przesiąknięte są rybnym aromatem. Nie spróbuję tutejszych owoców morza. Zostaje przy warzywach.






Bum. Raptem kilkaset metrów od przyjemnej i bogatej dzielnicy Bandra, zaraz po drugiej stronie torów kolejowych znajduje się znana z filmu Slumdog dzielnica Dharavi. Do niedawna była największym slamsem Bombaju. Obecnie, z ok. 500 tys. mieszkańców, jest zaledwie trzecim co do wielkości skupiskiem bezdomnych w mieście. Ok. 8 milinów ludzi w Bombaju mieszka w slamsach. Ich liczba wciąż dynamicznie rośnie. Jedna toaleta przypada tu na 1440 osób.

Do samego słynnego slamsu wchodzić nie zamierzam, ale przechadzając się po okolicy nie da się uniknąć kontaktu z tym światem. Zaraz po wyjściu ze stacji kolejowej na ulicy widzę dziecko, które robi kupę na środku chodnika. Matka tylko zwraca mu uwagę żeby się za bardzo przy tej okazji nie pobrudził. Swoją drogą jak na takiego malucha to nieźle naprodukował. W pobliżu pełno jest mniejszych slamsowisk. Po drodze na wiadukt, w którego chce rozejrzeć się po okolicy przechodzę przy skleconych z czego się da budek. Elementem charakterystycznym wszystkich slamsów Bombaju jest niebieska folia. Może być dachem, markizą, zasłoną, drzwiami albo obrusem. To wszystko jest oczywiście rozpaczliwym obrazem brudu i nędzy, ale ci ludzie nie umierają z głodu. Komórka to podstawa. Jaka by nie była, ale musi być. Prawie każdy dom ma tu telewizor i antenę satelitarną. W niektórych są nawet pralki. Młodzi chłopcy dłubią przy nieco sfatygowanych ale jednak własnych motorach. Mehta opisując światek przestępczy Bombaju pisze o chłopakach wywodzących się ze slamsów, którzy po dorobieniu się dużych pieniędzy, często nawet mając już własne mieszkania, nadal mieszkają i wychowują swoje dzieci w miejscach takich jak Dharavi. To zatem nie zawsze jest konieczność. Może to być także styl życia czy rodzaj przynależności do grupy społecznej. Głównym problemem tych terenów jest woda i kanalizacja. Potwierdza to chodnik na wiadukcie. Mijam małą dziewczynkę, która właśnie się załatwia. Cały chodnik i część ulicy to toaleta. Gdzie popadnie. Dalej widzę kolorowe góry śmieci. Dziwne o tyle, że każda góra ma inny skład. Góra kanistrów, góra miednic, góra beczek, itd. To jeden z najważniejszych sektorów slamsowej gospodarki – recycling. Slamsy mają także istotny wkład w produkcję rękodzieła czy krawiectwo. I są to zorganizowane przedsiębiorstwa.

Dharavi oglądam z góry. Z kładki, która przez setki metrów ciągnie się ze stacji kolejowej nad slamsami. Kładka prowadzi między innymi do kilku nowoczesnych biurowców. Codziennie więc tysiące biznesmenów przechodzi nad tym światem do pracy. Wiele osób, tak jak ja, zatrzymuje się i obserwuje go z góry. Całe podłoże to jeden wielki śmietnik, który z ulicy wchodzi do tych prowizorycznych domów. Śmieci walają się po pomieszczeniach, posłaniach, na dachach. Płynący w pobliżu kanałek jest zapchany śmieciami i cholera wie czym jeszcze. A rzeka jest jednym wielkim ściekiem. Jedną z głównych ulic stanowi tu stare torowisko. Młodzi chłopcy ustawili przy nim wielkie głośniki, przez które dudni jakieś techno. Ktoś goni kozy. Ktoś przebiera śmieci. Wszędzie pałętają się dzieci. Sporo z nich na dachach beztrosko i wesoło puszcza latawce. Te, które ich nie mają, świetnie bawią się puszczając wyimaginowaną zabawkę. Udają, że trzymają sznurki. Przyciągają i wypuszczają. Cieszą się i zachwycają jak wysoko niby się wzniósł. Jakiś facet muruje dach. W jednym z pomieszczeń mężczyźni siedzą przy maszynach do szycia. Spokojnie toczy się życie.











Bum, bum, bum. Co chwila żebracy na ulicach. Nie da się ukryć, że jest to bardzo denerwujące. Szczególnie ofensywne są dzieci albo matki z dziećmi. Podchodzą, wyciągają rękę w znanym geście i mamroczą. Money, rupies, food, give, baba. Kiedy wkraczają w moją strefę dotykając mnie, łapiąc za rękę czy za ubranie, albo podchodzą w momencie gdy coś kupuję na ulicy i wyciągają rękę po resztę którą dostaję z zakupów, to jest mi dosyć łatwo odmówić. Bo czuje się zaatakowany i przyparty do muru. Najsłabiej radzę sobie z kilku, kilkunastoletnimi dziewczynkami, które siedząc na ulicy z błagalną miną wyciągają rękę, robiąc przy tym smutne oczy. Są brudne i zapuszczone, ale często urzekająco śliczne. I mają w sobie już tyle kobiecości. Widać, że gdyby los pozwolił im zaczynać z innej pozycji społecznej, to już dzięki samej urodzie miałyby w życiu łatwiej. A może by w filmie karierę robiły albo bogatego męża sobie po prostu znalazły. A te dziewczynki skazane są na wieczne grzebanie się w śmieciach i życie na ulicy. I włącza mi się jakaś opiekuńczość. Często jestem bliski dania jakichś pieniędzy, ale zaraz się pojawia seria pytań, na które nie potrafię odpowiedzieć. Co to da? Na co ona wyda te pieniądze? Czy ona je wyda czy da ojcu narkomanowi? Czy jak dam 10 rupii to będzie ok, czy powinienem dać 50? Jeśli dam ślicznej małej dziewczynce, to dlaczego mam nie dać choremu staremu facetowi z gnijącą jamą ustną, z której cieknie ropa i który śni mi się potem po nocach? Poza tym jak dam jednej, to zaraz przyleci kilkoro innych dzieci. Nie mogę przecież dawać wszystkim. No i nie daję nikomu. To wygodniejsze dla mnie, bo w miarę logiczne i konsekwentne. Czuję się rozgrzeszony. Poza tym zawsze wolę dać pieniądze komuś kto robi cokolwiek poza samym wyciągnięciem ręki. Gra na czymś, robi sztuczki, sprzedaje coś. Ale jednak ciągle te myśli wracają. Z drugiej strony takie dawanie wydaje się trochę bezsensowne. Na piękną historię natknąłem się w tutejszej gazecie „Mid Day”. Otóż parę dni temu w Bombaju była słynna gwiazda.. Paris Hilton. W pięknym widowiskowym geście pod publiczkę dała 100 dolarów jakiejś żebraczce na ulicy. Zresztą zrobiła to nawet nie wysiadając z samochodu. Obdarowana kobieta nie wiedziała nawet co to jest i ile jest warte. Wiedzieli za to inni członkowie jej rodziny i kiedy dowiedzieli się o pieniądzach mało jej i siebie nie rozszarpali. Każdy chciał się dorwać do majątku. W końcu mądry szwagier kobiety podarł banknot i wyrzucił. Było po kłopocie. Jak się okazało Szwagier też nie znał wartości tego prezentu. Później powiedział, że żałuje i gdyby wiedział ile to warte, to by tego nie zrobił. Zacna historia.





Ciosy otrzymywane od Bombaju są bez przerwy łagodzone jego licznymi urokami, głęboką ciekawą historią i niewątpliwą energią tego miasta. Na pewno jest to miasto, w którym nie można się nudzić i w którym można się zrelaksować. Ani trochę się nie zawiodłem.

Baj.


P.S.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz