sobota, 9 lipca 2011

Było sobie morze

Po półtorej godziny drogi autobusem z Kungradu wjeżdżamy do uroczej miejscowości otoczonej morzem. Miasteczko tętni życiem. Ruch i gwar, na ulicach wszędzie pokrzykujące przekupki. Na każdym kroku małe knajpki. Kutry od samego rana zawijają do portu pełne ryb. 500 dużych kutrów łowi ich tutaj rocznie ok. 25 milionów ton. Oprócz tego są setki mniejszych łodzi rybackich. Większość ryb trafia prosto do rybnego kombinatu. To tu znajduje zajęcie 10 tys. mieszkańców Moynaqu. Kombinat pracuje non stop na 3 zmiany i wytwarza co roku 20 milionów puszek rybnych (nie każdemu się od razu uruchamia arytmetyka, ale to puszka rocznie na każdego Uzbeka). Najważniejszą osobą w mieście jest dyrektor kombinatu. To człowiek, który dużo może. Posadę załatwi, problem rodzinny rozsądzi, miasto na listę rekordów wpisze. Wsio zdzieła. Miasto zamieszkiwane jest głównie przez Kazachów, Karakałpaków i Rosjan. Schludne domostwa położone są nad samym morzem. Wystarczy wyjść za furtkę aby spojrzeć na błękitną spokojną taflę morza. Wszędzie słychać kojący szum fal. Powietrze czyste. Ludzie szczęśliwi. Jest praca, pieniądze, jedzenie i słońce. Panuje idealny nadmorski klimat. Jest słonecznie, niezbyt gorąco. Wieje orzeźwiający, chłodny wiatr. Mówi się bryza. To dlatego kilka kilometrów za miastem znajdują się sanatoria, do których zjeżdżają ludzie z okolicznych republik radzieckich. Przede wszystkim Rosjanie. Perła Związku Radzieckiego. Tak, zgodnie z relacjami nostalgicznie smutnych mieszkańców, było tu jeszcze raptem trzydzieści lat temu.
W latach 60-tych w Uzbekistnie i Turkmenistanie postanowiono rozwinac rolnictwo. Przede wszystkim zaczął w okolicach rozkwitać przemysł bawełniany. Pola bawełny rosły na potęgę. Coraz trudniej było je nawodnić. Szybkie decyzje. Trzeba postawić kilka tam i puścić wodę z rzek na pola. Jedną z rzek była Amu-daria. Symbol Uzbekistanu. Brzmi i wygląda dumnie. Była jednym z dwóch najważniejszych dorzeczy Morza Aralskiego. Właściwie morzo-jeziora. Podobnie jak Morze Kaspijskie, Aral wbrew swojej nazwie jest jeziorem. Na początku lat 60-tych był jednym z największych na świecie, obok Wielkich Jezior Ameryki Północnej i Jeziora Victorii w Afryce.  66 tys. km kwadratowych. Niestety w wyniku nieodpowiedzialnej gospodarki wodnej Morze Aralskie stopniowo zanikało. W roku 2010 zajmowało już tylko 12 tys. km kwadratowych. W ciągu zaledwie 40 lat morze cofnęło się o 150-170 km od swoich pierwotnych brzegów. Jego zasolenie wzrosło dziesięciokrotnie, do rozmiarów niepozwalających życiu na przeżycie. Wyginęło lub zagrożonych jest ponad 300 gatunków roślin, 35 gatunków ptaków i 23 gatunków zwierząt. Nie należę do osób zaangażowanych w sprawy ekologii. Bliższe są mi sprawy społeczne. Jednak to, co tutaj zobaczyłem w obu tych obszarach naprawdę jest poruszające.
Moynaq dzisiaj jest wymarłym, smutnym, popadającym w ruinę cieniem dawnej prężnej nadmorskiej miejscowości. Bieda trzeszczy. Autobus zatrzymuje się w centrum miasteczka. Jest tu malutki bazar, na którym można kupić najpotrzebniejsze rzeczy, warzywa, pieczywo, jajka, cukier, jakieś słodycze, napoje, chińskie zupki oraz trochę dupereli i ciuchów. W niczym nie przypomina kolorowych tętniących życiem bazarów innych miast Uzbekistanu. W obskurnych ruderach wokół centralnego placu jest kilka sklepów z podobnym asortymentem jak na bazarze, jedna kawiarnia i jedna brudna knajpa z bardzo ograniczonym repertuarem dań. Wszędzie muchy. Setki much. Najwięcej tych zwykłych. Ale zdarzają się też dziwne mutanty, duże i białe. Kąśliwe wyjątkowo. Ale tu jeszcze jest jakieś życie. Sto metrów dalej już go nie widać. Jedziemy autobusem jeszcze jeden przystanek. Starszy pan obiecał wskazać drogę do jedynego w mieście hotelu. Po raz pierwszy zdarza nam się, aby ktoś za tego typu pomoc poprosił o zapłatę. To tylko kolejne świadectwo jak ludziom tutaj jest ciężko. Widać to także po samochodach. A samochód w Uzbekistanie jest najważniejszy. Jedne z pierwszych pytań zadawanych przez Uzbeków – Maszina u Was jest? Kakaja? Niet? – pojawia się dziwny wyraz twarzy, niedowierzanie połączone z poczciwym politowaniem. Tutaj to najważniejszy bodaj symbol statusu, mogący się równać może tylko z liczbą i jakością złotych zębów. W Moynaqu przeważają zdezolowane kilkudziesięcioletnie Moskwicze. Gascienica jest kompletną ruiną, w której jest jeden wolny pokój dwuosobowy. Dla podróżującego z nami trzeciego kolegi szef obiecuje uprzątnąć na noc jakąś kanciapę. Łazienka w korytarzu. Prysznica brak. Kran, z którego woda ledwo cieknie i stara metalowa miska. Postanawiamy poszukać czegoś innego. Pytamy kilku osób i w końcu trafimy do gospodarstwa starszej pani. Tu warunki też proste, ale możemy spać w jurcie na podwórku i jest prowizoryczna bania!
Pierwszy prawdziwy szok to chyba moment, kiedy pani wskazuje ręką za swój płot mówiąc, że 100 metrów stąd 30 lat temu było morze… Teraz 100 metrów od płotu jest skarpa, zaraz za nią kilka pordzewiałych wraków statków wśród których pasą się krowy i dalej kilometry stepu.
Kolejne uderzenie zadaje pogoda. Panuje potworny upał (sorok piat kurwa mać!), powietrze właściwie stoi w miejscu. Pada bardzo rzadko. W tym roku zdarzyło się to raz. Dawniej deszcze padały regularnie, a zimą było śniegu po pas.
Dalej to już leci. Opustoszałe popadające w ruinę domy, drogi zanikające pod dziurami i piaskiem, pustka i marazm. Niegdysiejszy symbol świetności i duma mieszkańców – Konserwa Kombinat – to nie działająca od piętnastu lat ruina. Ludzie kompletnie zdołowani. Właściwie wszyscy powtarzają to samo. Tęsknota za morzem, dawnym klimatem, kombinatem, za Związkiem Radzieckim. Nie mają nawet pojęcia dlaczego morze odeszło z Moynaqa – Wot Bog znajet. Ludzie przez ostatnie 15 lat powoli stąd znikali. Większość tych, którzy zostali nie ma pracy. Mąż albo żona jedzie pracować do Rosji. Druga połowa zostaje z dziećmi. Pracują, aby zebrać pieniądze na emigrację. Najprościej do Kazachstanu. Najpierw odprawiają swoje dzieci. Najbardziej wierni mówią, że zostaną tu dopóki będzie woda. Jest jej tu coraz mniej. Kolejne pokolenie pewnie już się w Moynaqu nie urodzi.
Siedząc już nad brzegiem morza, do którego prawie cztery godziny jechaliśmy starym dzielnym Uazem po dziurach i stepie, zapytaliśmy naszego szofiera Alika co bardziej wpłynęło na sytuację Moynaqa – rozpad Związku Radzieckiego czy skurczenie się morza. Wydawało się, że trudno mu te dwie rzeczy od siebie oddzielić. Po chwili zastanowienia odpowiedział jednak: Sojuz. Gorbaczow wot blia, jebał jewo! Alik przez wiele lat pracował jako etatowy kierowca. Woził wszystko co się dało. Najbardziej dumny jest z ładunku 16 ton kamienia przewiezionego przez pół sojuza. Kamazem.















Żeby dojechać nad morze nie wystarczy terenowy samochód i GPS. Zgodnie z relacją Alika przekonało się o tym w 2009 roku kilkoro turystów. GPS nie pokazuje bagna. Dwie terenówki wraz z pasażerami poszły na dno. Alik jadąc po wyrobionych w stepie dziesiątkach ścieżyn ani przez chwilę nie waha się w którą z nich wjechać. Widać tylko, że co jakiś czas zerka na punkty orientacyjne. Położenie słońca, pasmo gór, stara opona, kupa głazów itd. Jest bezbłędny.
 
Przejmująca jest wielokilometrowa jazda po dawnym dnie Aralu. Gigantyczne świadectwo ogromu zniszczeń, bezmyślności człowieka i absurdów Związku Radzieckiego. I wreszcie w pewnym momencie, z kłębów kurzu, po prawej stronie wyłania się najpierw brzeg urwiska, jeszcze kilka małych pasm gór, a za nimi ciemny błękit morza. Zatrzymujemy się, aby chwilę odpocząć i spokojnie, po raz pierwszy w życiu, spojrzeć na Morze Aralskie. Kolejne mocne uderzenie. Słońce zachodzi. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma nikogo oprócz nas. Natura w pełni swojego majestatu. Zielonkawe pasma wzniesień. Widać, że nie tylko dla nas jest to przeżycie. Alik i jego brat przysiadają w zadumie na brzegu urwiska. Rozmowy cichną. Żyjemy.
 
Potem jedziemy jeszcze dobry kawałek, aby dotrzeć do odpowiedniego zjazdu. Nasz kolega Radek nie odzywa się od dłuższego czasu. My z Michałem jesteśmy cholernie podekscytowani. W końcu zatrzymujemy się niedaleko od wody. Do samego brzegu nie można podjechać, bo robi się grząsko. Jest kompletnie pusto. Lecimy z Michałem do Aralu. Pierwsze kroki niepewne. Przy brzegu jest gliniasto. Szara maź. Nogi zapadają się po łydki. Po kilkudziesięciu metrach rzucamy się do wody. Potwornie słona. Wyżera oczy. Ale jest niewiarygodnie. Przy brzegu woda bardzo ciepła, potem robi się chłodniejsza. Wypływamy kawałek dalej. Woda unosi nas lekko na powierzchni. Podobno cegłę uniesie. Słońce zachodzi za górami. Czuję się, jakbyśmy byli jedynymi osobami pływającymi w tym momencie w tych nadal ponad 100 km sześciennych potwornie słonej wody. Na brzegu widać zadumanych Alika, jego brata i Radka. Każdy przeżywa to w samotności. Alik bierze garść gliny z brzegu i w zadumie patrzy w morze. Nie zwraca uwagi na nas. Jego wzrok sięga gdzieś po horyzont.
 
Przepraszam, że może trochę egzaltowany (trudne słowo, sam nie wiem, Matka tak mówi, o ludziach, może o tekście też można) jest ten tekst, ale uwierzcie, że tam było dużo emocji, których nigdy bym się u siebie nie spodziewał. Polecam.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz