sobota, 17 marca 2012

Planeta Zelandia



Po jaką cholerę jechałem do spokojnej, nudnej, przewidywalnej, sterylnie czystej, nieziemsko drogiej i bardzo odległej Nowej Zelandii? Tak do końca, to nie wiem. A bo Azją się już zmęczyłem. A bo chyba dalej od Polski już się nie da, a w sumie z różnych Bankgoków i Singapurów to naprawdę tanio można tu dolecieć. A bo poznałem w Tadżykistanie Jasona i pomyślałem, że mógłbym go odwiedzić. A bo jeden nasz rodak, co tu niby pomieszkuje co roku przez kilka miesięcy, nadzwyczaj entuzjastycznie się wyrażał o tym kraju. A bo jako nastolatek się jakichś artykułów naczytałem i zdjęć naoglądałem. Że tu tak pięknie. Że wszystko mają, góry, morza, lasy, jeziora. Że o pracę łatwo i zarobić można nieźle. Że dobrze się żyje. No, ale my też mamy nasze Tatry, Bałtyk, Bory Tucholskie i Mazury. A jak w Nowej Zelandii tak dobrze, to dlaczego się tak tu się roi od samobójców? No i bo marzenie emigrantów, marzenie wielu Polaków. No to się chciałem przekonać.

Tongariro.














Negatywy.


Orakei Korako.

Cape Palliser.














No i fakt. Tak sobie myślę, że gdybyśmy nagle odkryli Ziemię bis, taką jeszcze sprzed milionów lat, nieskażoną, czystą i bujną, i ją postanowili zasiedlić, w mądry sposób, dysponując całą eko-wiedzą, to mogłoby to wyglądać jak Nowa Zelandia. Taka mieszanka przyrody sprzed wieków i bardzo nowoczesnego, świadomego, niezbyt licznego społeczeństwa. Tak, to kraj bajecznej przyrody. Cudów natury. Powietrza zatykającego świeżością. Kraj oszałamiający ciszą i spokojem. Ludzi co kot napłakał. W Nowej Zelandii, której powierzchnia jest niewiele mniejsza od Polski, żyje niecałe 5 milionów ludzi. Co ciekawe, to bogactwo natury pozwala wytwarzać różnego rodzaju produktów żywnościowych dla ponad 30 milionów osób. Poziom hałasu w tutejszych miastach jest porównywalny z tym, jakiego doświadczymy, dajmy na to, w Radziuciach na Suwalszczyźnie. Wieczna zieleń drzew. Drzew, które są jakby faszerowane sterydami. Potężne, zdrowe, gęste. Jak z Tolkiena. A może to Tolkien jest jak z Nowej Zelandii. Bajeczne wulkaniczne góry. Kosmiczne kratery. Tryskające gejzery. Zielone pastwiska usiane owcami, krowami, sarnami. Jak się przechodzi lasem, to zające po prostu całymi stadami rozbiegają się na boki. Na drogach po świeżo przejechane oposy natychmiast meldują się wielkie sokoły. Porywają zwłoki sprzed nadjeżdżających samochodów. Do tego nietypowa fauna. Kiwi co znosi jaja wielkości swojego korpusu. Największa papuga na świecie. Tak wielka, że nie lata. Czarne łabędzie. Foki, pingwiny, delfiny, wieloryby. Kałamarnice ważące po pół tony. Wszystko na wyciągniecie ręki. To wszystko wręcz zmusza do aktywności fizycznej. Plaże i surfing. Narty i snowboard. Bieganie i rowery. Obłęd żeglarski. Ziemia obiecana sportów ekstremalnych. No od strony natury i warunków to jest bajka.

Duże wrażenie robi na mnie podejście Nowozelandczyków do ekologii. Mamy się czego wstydzić. Tym bardziej, że w tej dziedzinie nie istnieje coś takiego jak wielowiekowa tradycja, więc nie może to być argumentem w naszej obronie. Jednorazowe efekciarskie zrywy, jakich doświadczamy w tej dziedzinie w naszym kraju nie do końca mnie przekonują, a ich wartość jest znikoma. Moda na eko żywność, eko domy, eko pralki, itp. wydaje się być niczym innym, jak sposobem na sukces sprzedażowy kolejnych produktów. Bo wydaje mi się, że np. oszczędność wody czy energii dzięki nowej pralce jest znikoma. Największy potencjał jest zawsze po prostu w naszym kranie, albo w lampie na suficie. Poza tym kto bierze pod uwagę, że zmiana pralki na nowszą, bardziej oszczędną, nie powoduje zniknięcia tej starej. Itd, itd. Ekologia w Nowej Zelandii jest po prostu wartością gospodarską. Jest wszechobecna. Każde dziecko przejmuje ją od rodziców, nauczycieli, innych dzieci. Nowa Zelandia jest czymś niepowtarzalnym. Kochamy ją za jej przyrodę i czystość. Nikt o nią za nas nie zadba. Niesamowite było dla mnie, że na całym 20-kilometrowym szlaku na przełęczy Tongariro, gdzie ruch naprawdę bywa spory i każdego dnia przewalają się setki turystów, znalazłem słownie jeden śmieć w postaci chusteczki, która pewnie po prostu przypadkiem komuś wypadła. W dodatku na szlaku nie ma nawet śmietników. Podobnie było na innych szlakach i to nie tylko w parkach narodowych. To nie jest też kwestia tego, że ktoś codziennie pewnie sprząta trasę. Wszystkie odpadki ludzie po prostu zabierają ze sobą. Bo w Nowej Zelandii śmiecić nie uchodzi. Co więcej, nikt nie wstydzi się podnieść znalezionego śmiecia. I nikt nie nazywa tego hucznie ekologią. To po prostu jest normalne. Tak ma być i koniec. Dlatego naczynia zmywa się z użyciem korka w zmywaku. W hostelach w każdej łazience wiszą tabliczki w uprzejmy sposób przypominające przyjezdnym o tym, żeby wody używać z umiarem. Śmieci się segreguje. I nikt nie czeka aż pod nosem ustawi mu się kontenery. Fakt, że nie ma idiotycznych podziałów na plastik, szkło, papier, karton, inne, itd. Każdy ma w domu osobny pojemnik albo karton na śmieci przetwarzalne. Zasada jest prosta. Wrzuca się do niego wszystko co ma znaczek oznaczając możliwość ‘recyklingu’. I śmietniki też są potem dwa. I śmieciarka też potem zabiera je osobno. Ale to trzeba mieć we krwi od dziecka. Dlatego nawet w muzeum Te Papa w Wellington, w którym pokazana jest całą historia Nowej Zelandii, te wartości są obecne w prawie każdym elemencie ekspozycji. Szczególne wrażenie robi materiał filmowy pokazujący po prostu kilku mieszkańców tego kraju opowiadających kim są i dlaczego kochają Nową Zelandię. Jest to chyba najbardziej pro ekologiczny materiał jaki widziałem, a nie pada tam ani razu słowo ‘ekologia’.




Punakaiki.

Franz Josef.



Po drodze do Wanaka.



Widoki z Roys Peak.








I jeszcze jeden argument na plus. Podwoził mnie jeden przemiły lekarz. Coś tam sobie rozmawialiśmy i mu mówię, że mój Tata zmarł niedawno w wieku 84 lat. A on odpowiada – „To młody jeszcze był”. Myślałem, że się przesłyszałem. Ale ten lekarz na to, że tutaj 90-100 lat to jest norma. Jego babcia w wieku 99 lat regularnie gra w golfa. Statystyki długości życia nie stawiają co prawda Nowej Zelandii na czele listy, ale pozwolę sobie wysnuć tezę, że mogą te dane zaniżać Maorysi i Wyspiarze (wywodzący się z okolicznych wysp polinezyjskich), którzy są nieprawdopodobnie wielcy. Wysocy, ale także otyli. Ich dieta nie należy chyba do najzdrowszych. Dane potwierdzają, że wykańcza ich cukrzyca i choroby serca. Tym niemniej można powiedzieć, że styl życia większości mieszkańców tego kraju oraz warunki, jakie tu panują zdecydowanie zdrowiu służą.








Nie można go nazwać metropolią. Bo Auckland jest za ciche, sterylne, ma zbyt świeże powietrze i jest zbyt pięknie położone. W sumie taka większa wioska smerfów. Oblane oceanami, otoczone zielonymi wzgórzami, pełne zielonych parków i nowiutkich lśniących budynków. Trawa idealnie przystrzyżona. Autobusy bezgłośne i czyste. Wokół ścisłego centrum prowincjonalne domki drewniane. Zabudowa trochę jak ze współczesnego westernu. W okolicach portu robi się już bardziej luksusowo. Całe nabrzeże usiane lśniącymi knajpami. Wszędzie roi się od białych żagli. Przy nabrzeżu stoją mniejsze lub większe jachty turystyczne, piękne łodzie sportowe, ale stoi też kilka kaprysów bogaczy. Wielkie, nierzadko niezwykle piękne, już chyba nie jachty, właściwie statki. Wypolerowane, lśniące. Pokryte najlepszymi materiałami. Pełne egzotycznego drewna, najdroższych urządzeń nawigacyjnych i wszelkich sprzętów, które zapewnią pasażerom odpowiedni poziom hiperluksusu. Koszt takich cacek to kilkadziesiąt milionów dolarów. Załóżmy, że właściciel mieszka w Monaco. Postanawia spędzić 2 tygodnie u wybrzeży Nowej Zelandii. Wysyła więc swoje cacko z pełną załogą na drugi koniec świata. Po miesiącu czy tam dwóch, gdy statek czeka już na niego wypucowany w porcie w Auckland, dolatuje tam swoim dżetem za kolejne kilkadziesiąt milionów. Ja znowu nie jestem jakimś palniętym ekstremalnym dobroczyńcą czy socjalistą. Ale czy ten człowiek naprawdę tak bardzo tego potrzebuje? Bo jednak się pomyśli Ile ludzkich żyć można za te pieniądze uratować, ile dzieci nakarmić czy wyedukować. Gdzie postawić granicę? Bo ja zaraz zaczynam myśleć, że przecież sam też mógłbym parę ludzkich istnień uratować. Choćby gdybym nie wywalał pieniędzy na te idiotyczne podróże, albo nie chodził w każdy weekend na debilne imprezy. Albo po prostu jadał w domu zamiast w knajpach. No ale przecież człowiekowi należy się trochę radości z życia. A ja mam to szczęście, że się urodziłem w cudownej, pełnej dobrobytu i możliwości Polsce, a nie w slamsie Bombaju. Coś z tym trzeba będzie jednak zrobić.


Auckland.














Wellington.






 


Wydaje się, że jedyny minus Nowej Zelandii to położenie na światowym zadupiu, co bardzo utrudnia kontakty z resztą globu. A ja bym bardzo tęsknił za naszą starą, przepełnioną historią Europą.

No i jeszcze jedno. Dla przyjezdnego, szczególnie po wielu miesiącach spędzonych w Azji, tutejsze ceny są wręcz absurdalnie wysokie. Dlaczego butelka wody kosztuje w Nowej Zelandii 3$ i jest tańsza od Coli? Podobno dlatego, że tutaj jest dobrem luksusowym, bo przecież wodę można tu pić z kranu. A dlaczego w knajpie za małe piwo trzeba zapłacić 7$, za kawę 6$, przekąskę 12$, za dania od 15 do 30$. Dlaczego nocleg w 20-osobowym dormitorium kosztuje 20$? A czemu za półgodzinną wizytę w jakiejś jaskini ze świecącymi robalami trzeba zapłacić 40$? A za autobus co Cię podwiezie do szlaku turystycznego 15 kilometrów z dwudziestoma innymi pasażerami dlaczego trzeba dać 20$? Może po to żeby każdy zarobił swoje, a rząd Nowej Zelandii żeby było stać na płacenie 1000$ miesięcznie zasiłków dla bezrobotnych, spłacanie za ludzi kredytów hipotecznych albo kupowanie im telewizorów, bo posiadanie telewizora jest konstytucyjnym prawem obywatelskim. A jak się zepsuje albo zginie, to się kupuje następny.

To kwestie nie nowe w świecie, który pełen jest nierówności nie od dziś. Ale dziś możemy go jakoś silniej doświadczać a wszechobecny dobrobyt Nowej Zelandii skłania jednak do refleksji.




Optymalizacja budżetu.

Dobrzy ludzie co zabierają.

Dobre Chinki. Bogate. Zawiozły. I na kolacje zaprosiły. Foto Susan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz