niedziela, 25 marca 2012

Ciąg dalszy Zelandia



O przyrodzie już dość. Wypisałem się poprzednio. Kolejne dni w Nowej Zelandii pokazały tylko, że te cuda przyrody, nawet jak są czasem do siebie podobne, to się nie nudzą. Sprawiają dużo radości, szczególnie wtedy, gdy są okupione wysiłkiem fizycznym, porannym wstaniem, długim, mniej lub bardziej trudnym spacerem po górach, poobcieranymi stopami, zgubionymi butami, ranami na plecach. Ale tak jest pewnie wszędzie.

A jak nie o przyrodzie, to moje doskonałe głębokie przemyślenia.

Turysta

Po pierwsze jest ich tu zatrzęsienie. Czasami ma się wrażenie, że odwiedzających jest więcej niż gospodarzy. Ale ponieważ jest to zwykle zachodni turysta, odwiedzający kraj zachodniego kręgu kulturowego i jeszcze w dodatku wszyscy gadają po angielsku, to zwykle nie zwraca się na niego specjalnie uwagi. Nie rzuca się on w oczy. A jednak jest to turysta zwykle inny od tego, który decyduje się na podróż do Azji.

Po pierwsze sporo tu osób starszych, najczęściej wynajmujących duże samochody kempingowe, nierzadko ciągnący jeszcze za sobą małe auto terenowe, na dachu wiozący łódkę, a w środku parę rowerów. Niespiesznie sobie zwiedzają, rozkoszują się naturą, zatrzymują na wszechobecnych komfortowych, kameralnych i urokliwych miejscach do kempingu.

Drugi typ to tacy, co tu przyjeżdżają szukać pracy. Nowa Zelandia jest ich ziemią obiecaną. Łapią się czegokolwiek. Od pracy przy owocach, przez knajpy do robienia zdjęć na statkach. Przemieszczają się najczęściej po kraju w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia. Najczęściej to taki typ co lubi po prostu się nie przemęczać i mieć wygodnie.

Dalej mamy całe tabuny młodych japisów, którym rodzice sponsorują dobre, długie wakacje, zwykle jeszcze przed studiami, czasem w trakcie lub zaraz po ich skończeniu. To tych miałem przyjemność spotykać w „Backpackers” czyli po prostu hostelach gdzie śpi się w wieloosobowych pokojach, pichci się we wspólnej kuchni, a wieczorem posiaduje w lounge’u gapiąc w telewizor, serfując w internecie, grając w karty, albo po prostu gadając przy małym piwie. Ci są niestety trudni do zniesienia. Ktoś powie oczywiście, że ja już stary i nie rozumiem i zapomniałem jak to było gdy miałem tyle lat co oni i że zazdroszczę im tego, że mogą sobie tak beztrosko jeździć, pić piwo, zakolegowywać się z koleżanką czy kolegą i ogólnie relaks. No trochę zazdroszczę. Ale w każdym razie dla mnie jest w tym coś niesprawiedliwego, że ci ludzie zwykle niczym sobie nie zasłużyli na taki przywilej, korzystają z niego najczęściej go marnując. No bo oni bardzo często praktycznie nosa z tego hostelu nie wyściubiają. Co najwyżej żeby skoczyć na bandżi albo skajdajwing zrobić za 300 $. Nic ich nie interesuje żeby gdzieś pójść, zobaczyć coś, dowiedzieć się czegoś. Tylko browarek i osiąganie mistrzostwa w sztuce gadania bez sensu. Naprawdę większość konwersacji jest kompletnie o niczym. Liczy się tylko żeby dużo mówić i być na luzie. Wiec konwersacje wyglądają mniej więcej tak. Rozmawia koleś z dziewczyną. Zresztą bez różnicy.
D: Hey man. How is it going?
K: Cool. Realy good.
D: How about you?
K: Awesome.
D: How was your day?
K: Awesome man. Good shit.
D: Oh yeah? Oh man, that’s cool. So what did you do?
K: Oh man, I was supposed to go hiking but I actualy just did nothing. You know, just hanged around, went to the lake, sat there, talked to some people, you know man.
D: Cool man. That’s good.
K: Yeah. It was realy good. How about you?
D: Oh, I did a sky dive today.
K: Oh man that’s awesome! How was it?
D: Man, it was awesome!
K: I bet.
D: Yeah. So what are you up to now?
K: I don’t know. Hang around. Maybe take a nap. Yesterday I just had a great nap man. It was awesome. I had this dream I was chasing robots and one of them turned out to be my best friend and I just didn’t know what to do. Oh man. That was so cool!
D: Shit man. That is so cool!
No i dlaczego takich ludzi rodzice wysyłają na piękne stypendium krajoznawcze po Nowej Zelandii? Czym oni zasłużyli sobie na ten przywilej? Czy oni się czegoś nauczą, dowiedzą, poszerzą jakoś? Pewnie tak jak ten jeden kolega. Akurat Niemiec, ale to bez znaczenia. O nacjach za chwilę.

No i sobie siedzą kolesie. Grają w szachy wieczorem w kuchni. Piwko popijają grzecznie. I wtem jeden z nich mówi (czasem tłumaczę, czasem nie, raz mi tak lepiej brzmi, a drugi raz zupełnie odwrotnie, fantazja):
- No i słuchajcie, ja to przede wszystkim w tej podróży odkryłem, że ten mój kraj to nie jest taki zły (no to ja nadstawiam ucha, bo w sumie podobnie odkryłem). No bo okazuje się, że u mnie w Niemczech jednak jest taki luz i wolność w stosunku do tej Nowej Zelandii. Tutaj same zakazy, tak sztywno. A w Niemczech tyle luzu mamy.

Znaczy cieszy, że chłopak odkrywa Niemcy na nowo, ale wydawałoby się, że wnioski raczej odwrotne powinny być. Tu rozumowanie jest takie:
- u nas na autostradzie można ile fabryka dała, a tu maksimum 100,
- u nas jak się papierek rzuci, to jednak ujdzie jakoś, a tu zaraz jakaś baba podleci oburzona, że skandal, i że słów jej brak, jak można tak butelkę na chodniku odstawić,
- w Niemczech piwko można sieknąć na ulicy, a tu się zaraz jakiś policjant albo obywatel przyplącze i uwagę zwróci.

Itd., itd. Tylko, że jakoś tu człowiek czuje swobodę i wolność i luz tak zwany, a w Niemczech o to trudniej. Bo tu owszem może i przepis jest taki czy inny, ale też wiem, że się z policjantem jak z człowiekiem idzie dogadać w razie czego. Tam ordnung i ludziom do głowy nawet nie przyjdzie przejść dajmy na to na czerwonym świetle. Więc pytanie gdzie jest luźniej? Taka różnica między teorią a praktyką.

Tak to gładko przejść można do stereotypów. Bo się zwykle każdy oburza, że potocznie znane cechy narodów niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Otóż patrząc na ludzi, z którymi do czynienia miałem w NZ, to zdaje się nader reprezentatywne grupy tu przyjeżdżają, średnie jako takie.

Niemców tu przede wszystkim jest nadreprezentacja. Jakieś 30% spotkanych osób. I po pierwsze dlaczego ich tu tyle? A to mi już jeden Nowozelandczyk co mnie podwoził opowiedział, że oni tu lubią, bo czysto i bezpiecznie. Więc spotyka się tu dużo przedstawicieli. I oni strasznie są mili i przyjaźni i dzień dobry i jak leci. Tylko cholera strasznie ich łatwo zbić z tropu. Bo weź tu powiedz, że coś Ci się nie podobało, albo weź zabierz takiemu przypadkiem pokrywkę od garnka, albo weź miej dziurę w spodniach, albo plamę na nich co gorsza, albo wstań rano za wcześnie czy połóż się do łóżka o innej porze niż większość. A to już podejrzane zaczyna być. A już nie daj jak Cię taki fachowiec wysportowany, prosto z siłowni i kilku górskich szczytów, w grubych długich skarpetach, bardzo przykrótkich spodenkach i zawodowych butach do po górach chodzenia zobaczy wieczorem z piwem. Nie wiem co mu tak do końca przeszkadza, ale pewnie jakieś wewnętrzne zasady, że przed wyjściem w góry, czy że nie jest weekend, albo że przed 22, nie wiem już. W każdym razie jesteś natychmiast skreślony jako potencjalny kolega. I taksowany jesteś już do końca. Szczególnie jak o 6.30 rano uruchomisz spalonym tostem alarm przeciwpożarowy. No to już w zasadzie spojrzenie mówi samo za siebie. Sięgnąłeś dna.

Podwoziła mnie też para Niemców. Nie wiem co im strzeliło do głowy żeby zabrać autostopowicza. Ale w sumie było jeszcze jasno. Trasa prosta i nie za długa. Poza tym widzieli mnie wcześniej na statku więc jakoś pewnie wzbudziłem ich zaufanie. Ale nadal myślę, że to musiał być jakiś dziki odruch. Jens musiał powiedzieć w obłędzie: Rafaela, żyje się raz, zatrzymujemy się. Podwieziemy tego gościa! Zatem Rafaela całą drogę (ok. 130 km) nie odezwała się ani słowem. Wydawała tylko od czasu do czasu ciche odgłosy skrytego chichru. Jens z kolei wydawał się nadzwyczaj rozochocony. Dużo opowiadał o wrażeniach z podróży. Jens i Rafalea jeździli po Nowej Zelandii pożyczonym nowiutkim Fordem Focusem. Robili podobną trasę do mnie. Różnica polegała na tym, że Jens nie lubi ryzyka. W zasadzie to nie lubi jakiejkolwiek niepewności. J i R wykupili zatem wycieczkę po Nowej Zelandii. O cenę nie pytałem, ale można sobie wyobrazić. Zapłacili za to, aby mieć porezerwowane hotele wszędzie po drodze i nie móc zmienić ustalonej trasy. Nie pojechali zatem np. to Wanaka, która wg. mnie jest jednym z najprzyjemniejszych miejsc w Nowej Zelandii. Nie było tego w programie. Nie chodzili też specjalnie w góry, bo nie było czasu. Musieli się stawiać w kolejnych hotelach na trasie swojej wycieczki. Trochę byli też zaskoczeni, bo w większości hoteli nie mieli kuchni żeby sobie coś ugotować więc musieli jadać na mieście. Byli jednak zadowoleni. No bo przede wszystkim nie mieli całego tego stresu i niepewności ‘gdzie spędzimy kolejną noc?’. Jens opowiadał też jak z kolei podoba mu się tutaj, że mają ograniczenie prędkości. W Niemczech okropnie denerwuje go brak ograniczeń na autostradzie i fakt, że jak chce zmienić pas, to w każdej chwili jakiś wredny kierowca Audi albo Mercedesa (Jens ich nie lubi, bo myślą, że wszystko im wolno) może go zaatakować od tyłu. A tak w ogóle to Jens pracuje w branży ubezpieczeniowej. Jest pracownikiem centrum obsługi klienta Ergo w Dusseldorfie. Jens lubi Dusseldorf, bo tam jest znacznie bezpieczniej niż w Koln. Aż strach pomyśleć jaka rzeźnia musi być na ulicach Kolonii… Jens poważnie też stresował się faktem, że jego wypożyczony ford może się przegrzać i odmówić posłuszeństwa. W końcu taka przygoda przytrafiła się dwójce Austriaków, którzy pożyczyli samochód przed Jensem. Stali na poboczu przez kilka godzin czekając na pomoc. Horror.

Ale co w tym jest znowu dla mnie najistotniejsze? Przecież nie zależy mi na wyśmiewaniu Jensa. Tym bardziej, że to niegłupi człowiek, tylko bojaźliwy trochę. Otóż znowu poczucie niesprawiedliwości. Branża ubezpieczeniowa jest mi bliska. Ale jakoś nie wyobrażam sobie, żeby kogoś pracującego w centrum obsługi klienta firmy ubezpieczeniowej w Polsce stać było na pokrycie kosztów takiego wyjazdu. I jeszcze długo nie będzie to możliwe. I dlaczego cholera jasna taki Jens może, a taki Jarek nie może? 

 I dalej. Przepraszam. Stereotypowo. Dwie brzydkie i niezgrabne Austriaczki wzięły mnie na stopa. Najpierw było miło. Potem zaczęły jakoś o cenach benzyny gadać. Potem na stację benzynową podjechały mimo, że miały jeszcze pół baku. W końcu musiałem awaryjnie opuścić ich samochód i schować na jakiś czas swój plecak w krzakach.

A Włosi no są przemili i się starają, ale nie są geniuszami. W dodatku sami gorąco taką wersję propagują. Marco strasznie narzekał na sytuację ekonomiczną kraju.
- Marco, ale why?
- Because we Italian are very stupid.

Czwórka młodych obywateli Izraela. No czyli Żydów. Aż strach napisać, co? W każdym razie to już nie pierwsze moje doświadczenie. Cholernie zamknięci są w swoim kręgu. Czas w hostelu spędzają tylko ze sobą. To rzadko mi się zdarza, ale do nich to nawet próbowałem zagadać. Na przykład jak siedzieliśmy razem przy stole. Coś tam tylko odburkiwali i wracali do dyskusji między sobą po hebrajsku. No i ogromną wagę przykładają do jedzenia. I to cuda sobie przygotowują naprawdę. Z dużą zazdrością patrzyłem na steki wielkości całego talerza. Tu naprawdę mało kogo stać było na takie luksusy.

Kevin. Młody kontaktowy, inteligentnie wyglądający chłopaczyna z USA. Tam przez chwilę gadamy. Wiem, że wylatuje następnego dnia rano z Christchurch. Więc go podpytuje co i jak. On odwzajemnia się podobnym pytaniem. Mówię, że do Kuala Lumpur lecę w nocy.
- Where?
- Kuala Lumpur?
- ???
- K U A L A   L U M P U R.
- ???
- The capital of Malaysia.
- A, a, yeah. Ok.

A Polak strasznie gburowaty jest i pije dużo.







Key Summit.




Marian Lake.

Milford Sound.



 


Autostop
Po pierwsze praktycznie. Zachęcam wszystkich. Po Nowej Zelandii aż się prosi jeździć stopem. Nie znam innego kraju w którym byłoby to takie proste. Przejechałem tak całą południową wyspę, jakieś 2000 km. Najdłużej czekałem 1,5 godziny, ale to tylko raz. Zwykle nie było to dłużej niż 20 minut. Jak po sznurku. A do tego naprawdę można mieć przegląd użytkowników dróg. Taki jeden dzień na odcinku Te Anau – Dunedin, ze 350 km, ale droga nie taka prosta więc trafiło się sporo przesiadek.

1. Betty & Ian
Czekam z samego rana na wylocie z Te Anau. Jakoś zimno. Trochę siąpi deszcz. Nie za dużo samochodów. Mija jakaś godzina i nikt się nie zatrzymuje. Wreszcie jakiś samochód staje. Rozpoznaję to samo przeurocze starsze małżeństwo. Podwozili mnie już poprzedniego dnia rano do Milford Sound. Farmerzy z Australii. Na stare lata sprzedali farmę i zaczęli podróżować. To ich druga wycieczka. Są przemili i opiekuńczy. Nadkładają drogi o jakieś 30 km żeby wysadzić mnie na bardziej ruchliwym skrzyżowaniu. Na koniec Ian wręcza mi małą książeczkę. Psalmy kościoła prezbiteriańskiego.

2. Harry
Skrzyżowanie przy którym wysadzili mnie farmerzy nie było jednak takie dobre. Muszę przejść jeszcze parę kilometrów do kolejnego, w pobliskim miasteczku. Deszcz zaczyna padać. Mało samochodów. Nagle z przeciwka nadjeżdża stare zielone subaru kombi. Jedzie w przeciwną stronę, ale zatrzymuje się. Szyba się otwiera. Starszy siwy pan, ok. 80 lat, pyta czy podwieźć do miasta. No raczej. Tylko, że to będzie w przeciwną stronę. A to nie szkodzi, się zawróci. No to wsiadam. Starszy pan jedzie kawał żeby zawrócić. Opowiada, że jest wdowcem. Nudno mu i samotnie. Z nudów od dwóch miesięcy tak jeździ po okolicach i szuka autostopowiczów. A co mam innego robić, pyta. Lepsze to niż siedzieć i gapić się w telewizor.
Kiedy dojeżdżamy do miasta mówi, że właściwie, to może mnie zawieźć kawałek dalej, na drogę wylotową. Po chwili mówi, że właściwie to może mnie zawieźć do Gore (to już jest 60 km dalej). No to oponuję, że jak to, że przecież benzyna, itp. Nic się człowieku nie martw. Dla mnie to sama przyjemność. Harry był inżynierem, fizykiem, budował elektrownie jądrowe, głównie w Afryce. Po ok. 30 km po przeciwnej stronie zauważamy dwie młode dziewczyny czekające na okazję. Jedziemy jeszcze kawałek. Po chwili Harry zatrzymuje samochód. No, to Ty już dasz sobie radę. Tu wszyscy jadą do Gore. Na pewno coś złapiesz. Zostaję na pustkowiu. Harry zawraca z piskiem opon.

3. James
Stoję pośród pól. Mało tu samochodów. Wreszcie zatrzymuje się elegancka Honda Accord. Otwiera się bagażnik. Tam jakieś gumiaki, siana trochę. Wsiadam do samochodu. Ostro podjeżdża, trochę sianem, trochę oborą. Ważne, że jadę. James jest konkretnym facetem koło sześćdziesiątki. Ma surowy wyraz twarzy i bliznę na policzku. Zachowuje się trochę jak wojskowy. Zadaje parę pytań kontrolnych po czym pyta o moją religię. W sumie trochę zdziwiony jestem, bo z jakoś to nie było tak mimo chodem, tylko jakby od początku do tego zmierzał. Ja nie lubię kłamać, szczególnie w tematach religijnych, ale tu jakoś wyczułem, że nie będzie dobrze powiedzieć, że w nic specjalnie nie wierzę. Więc mówię, że jestem katolikiem. U niego widać ulgę na twarzy. „No, bo dobrze jest w coś wierzyć.” James jest protestantem. Opowiada mi jak jeszcze 20 lat wcześniej był innym człowiekiem. Dużo pił. Zaniedbywał rodzinę. Alkohol był dla niego najważniejszy. Nigdy nie chodził do kościoła. Aż wreszcie postanowił pójść, spróbować. Wiara natychmiast odmieniła jego życie. Z dnia na dzień rzucił picie. Teraz jest szczęśliwym człowiekiem. „Bo trzeba w coś wierzyć. Inaczej życie nie ma sensu”. Na koniec mówi, że bardzo się cieszy, że mnie zabrał. Widać, że dobrze się poczuł robiąc dobry uczynek. I w dodatku spotykając wierzącego człowieka. Ja cieszę się, że trochę minąłem się z prawdą. Dzięki temu poprawiłem człowiekowi humor zamiast go zepsuć.

4. Ben
Na wylocie z Gore stoję jakieś 20 minut i mimo dużego ruchu nic się nie zatrzymuje. Po chwili przychodzi dziewczyna z plecakiem, Azjatka. Staje za mną. Też czeka na okazję. Po kolejnych 20 minutach przychodzi następna. Młoda Holenderka. Robi się tłok. Holenderka idzie stanąć spory kawałek dalej. Ja tak jeszcze parę minut próbuję i w końcu stwierdzam, że zmienię miejscówkę, bo jakiś facet podpowiedział mi, że tam na zakręcie zwykle biorą. Jak idę to zatrzymuje się jakiś van, z którego wysiada następna młoda dziewczyna. No to idę jeszcze kawałek dalej. Zrobiło się dziwnie. Przede mną na drodze młoda Azjatka. Potem ta kolejna. Ona w dodatku ma deskorolkę. Nie mam szans z taką konkurencją. Za mną stoi ta Holenderka. Widzę ją w oddali. Ma krótką spódnice. Czuje się trochę jak dziwka na konkursie piękności. W dodatku jestem łysą dziwką po trzydziestce, a wokół same młode dupy. No nie mam szans. Wiem już, że muszę odczekać swoje. Najpierw podjeżdża ciężarówka i zabiera laskę z deskorolką. W środku już siedzi Azjatka. 5 minut później samochód, łysy duży facet w odpicowanym pick-upie zabiera Holenderkę. Ja musze odczekać jeszcze ze 40 minut. Wreszcie zatrzymuje się jakiś mały stary japoński samochód. W środku młody chłopak. Odgarnia całą masę jakichś gratów żeby zrobić na tylnej kanapie miejsce dla mojego plecaka. Samochód po prostu tonie w badziewiu wszelkiego rodzaju. Siadam na przednim siedzeniu. Muszę zrobić sobie miejsce na nogi pośród jakichś śrubek, sprężynek, narzędzi, zapalniczek, czapek, koszulek, płyt, papierów, plastikowych kubków, puszek, itd. Podobnie jest w całym samochodzie, na półkach, siedzeniach, na podłodze z tyłu. Czuje się lekki zapaszek, jakiejś trawy, nawozu troszkę. Nie wiem już czy to Ben czy jego samochód. Ben jest ubrany w brudną flanelową koszulę, krótkie spodnie, długie wełniane skarpety i potężne buty, traperki tak zwane. Ben okazuje się przesympatyczny. Jest drenarzystą (chyba tak to się po polsku nazywa), czyli jakby hydraulikiem specjalizującym się w nawadnianiu pól. Mówi, że roboty ma zatrzęsienie. Też się szykuje w długą podróż jakąś niedługo. Nie zastanawiał się jeszcze gdzie. Ale jego mama już była i siostra była. To teraz jego kolej.

5. Brian
Zatrzymuje się rozklekotana duża stara toyota. Za kierownicą młody chłopak w przekrzywionej czapeczce i ciemnych okularach. Właśnie wciąga dwie kanapki z Burger Kinga i popija napojem energetycznym. Poprzedniego dnia popił trochę ze swoją dziewczyną i jej siostrą, bliźniaczką. Przez rok Brian nie wiedział o istnieniu siostry, mimo, że ją kiedyś poznał. Nie zanotował tego faktu. Teraz marzy po tym, o czym pewnie marzyłaby na jego miejscu większość facetów. Brian jedzie właśnie przygotować swój motocykl do zawodów. Od kilku lat ściga się w motocrossie. Po drodze zdążył mi się pochwalić dziurą w głowie. To pamiątka po tym jak z kolegą nawaleni wracali z imprezy. Mieli poważny wypadek. Brian ma prawo jazdy na wszystko co ma silnik. Pracuje teraz w dużej firmie budowlanej. Z dumą opowiada i pokazuje różne sprzęty, które prowadził. Koparki, spychacze, wózki, itp. Z zapałem tłumaczy też jak układa się spychaczem takie specjalne kupy siana.


Dunedin.



 


Fachury

I jeszcze jedno. Bo mnie to naprawdę zastanawia. Na przykład. Poszedłem na Key Summit. Pięknie w górach, niedaleko Milford Sound. Piszą, że 3,5 godziny w te i z powrotem. I że łatwe dość. Poszedłem oczywiście w klapkach, bo naprawdę zwykle to są po prostu spacery po górach. Buty zakładam od trudne i wyżej. Zresztą w Wanaka zostawiłem jedyne buty, które się jako tako do chodzenia po górach nadają. 3,5 godziny zrobiłem w 2. No zajebisty jestem oczywiście, ale nie o to chodzi. Chodzi, że łatwo było. I rano to było bardzo. Schodzę na dół, a tam się szykują spece do wejścia na górę. I te buty nakładają. I takie skarpety specjalistyczne jakieś. I ochraniacze na piszczele takie jakby. I kijki w rękach mają. I oczywiście kurtki gore tex czy inny chujtex. I ja się pytam czy to wszystko jest takie potrzebne? I skad to się bierze, że nagle żeby wejść na byle górkę potrzeba nakupić sprzętu za parę tysi.. No ludzie. W tiszercie i trampkach się tak samo szybko leci tylko taniej i zdrowiej. Bo przepuszcza. Ale to jeszcze jakoś tam można wytłumaczyć. No bo nie zawsze są łatwe spacery i czasem się w górach robi zimno i nie można dać się pogodzie zaskoczyć. Ale dlaczego ludzie w podróży potrzebują innych ubrań niż na co dzień. Dlaczego musi być podkoszulek z tkaniny oddychającej Columbia albo North Face. Dlaczego spodnie z tkaniny nieprzepuszczającej wiatru i z odpinanymi nogawkami. Dlaczego w podróży trzeba chodzić w górskich butach. A takie tam miewam jazdy.








 



Christchurch

Cała Nowa Zelandia to właściwie przepiękna tykająca bomba. Północna wyspa usiana jest aktywnymi wulkanami. Co prawda one wybuchają raz na kilkadziesiąt tysięcy lat, ale jak już hukną, to potężnie. Ostatnia erupcja wulkanu w Taupo miała miejsce 2 tys. lat temu. Ogromna tajemnicza łuna na niebie została odnotowana w Chinach…

Przez samo centrum Wellington przebiega uskok tektoniczny. Wiadomo, że prędzej czy później miastem mocno zatrzęsie.

Tak jak zatrzęsło Christchurch, najpierw we wrześniu 2010 roku, a potem w lutym 2011 roku. W tym ostatnim zginęło 185 osób. W ciągu kilku minut miasto zostało pozbawione swojego centrum. Zawaliły się historyczne budynki. Naruszone zostały praktycznie wszystkie pozostałe. Dawne centrum jest teraz „czerwoną strefą”, do której nie można wchodzić. Powoli wyburza się budynki. W ciągu 20 lat mają powstać nowe. Do tego czasu miasto nie będzie miało duszy. W niedawno jeszcze tętniącym życiem Christchurch nic kompletnie się nie dzieje. Wieczorami ulice pustoszeją. Nie ma za bardzo dokąd pójść. W ciągu dnia po smutnym mieście, dookoła „czerwonej strefy” wałęsają się tylko turyści z aparatami.

Ale żeby pozytywnie zakończyć, to krótka historyjka z Christchurch związana. Akurat kiedy tam miałem być odbywał się pierwszy mecz rugby na nowowybudowanym stadionie. Ja miałem dotrzeć do Christchurch w dniu meczu, ale że jechałem stopem i do przejechania było ponad 400 km to do końca nie byłym pewien czy zdążę. Kolega Jason sugerował żeby kupić wcześniej bilety, bo potem będzie ciężko. Ale stwierdziłem oczywiście, ze jakoś to będzie i na pewno bilety dostanę. Kiedy dojechałem do miasta udałem się do informacji turystycznej żeby zapytać gdzie mogę dostać bilety. Pani powiedziała, że bez szans. Wszystko wykupione. Nie poddałem się. Popytałem na mieście. Podobno w kasynie sprzedawali. Polazłem do kasyna (dopiero otwartego po trzęsieniu ziemi, swoją drogą to naprawdę niezwykłe jak dużo różnorodnych ludzi przychodzi do kasyna, jak wiele kobiet, często młodych dziewczyn, i te godziny otwarcia: pon-czw od 11 rano do 3 w nocy, piątek od 11 rano non stop do poniedziałku o 3 w nocy), ale tam już nie mieli biletów. No to stwierdziłem, że pojadę na stadion może ktoś będzie sprzedawał, koniki jakieś. No bo naprawdę chciałem będąc w Nowej Zelandii rugby zobaczyć. W końcu to tutaj duża tradycja, no i mistrzowie świata. Przy kasie wielkie napisy, że wyprzedane. Podpytuje czy ktoś nie miał do sprzedania. Panie mówią, że bez szans. Pokręciłem się. Usiadłem pod tymi kasami już mocno zrezygnowany i w sumie wściekły, że nie kupiłem wcześniej. Nagle podchodzi koleś i krzyczy czy ktoś nie chce jednego biletu. To się zrywam. Mam go. Pytam ile. A gość się uśmiecha i mówi, że to prezent, od jego mamy. No to rozumiem.









Dobroczyńcy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz